Jesteś tutaj: Start Publikacje JERZY FEINER WIELKI LWOWIANIN POWSTANIE WARSZAWSKIE W OCZACH JERZEGO FEINERA
JERZY FEINER WIELKI LWOWIANIN
POWSTANIE WARSZAWSKIE W OCZACH JERZEGO FEINERA
Galeria „Temporary Comtemporary” położona przy ul. Dolnych Młynów 7 w Krakowie cieszyła się przez lata sławą zasłużoną. Została precyzyjnie opisana przeze mnie w książce „Adam Macedoński i Aleksander Szumański z siedmiu pagórków fiesolskich”
Jerzy Leopold Feiner (ur. 1933 r. we Lwowie, zm. 2008 r. w klinice w Los Angeles), architekt, wynalazca i malarz, jest twórcą cyklu Powstanie Warszawskie. Składa się nań dziesięć obrazów olejnych.
Artysta w latach 70. i 80. XX w. przebywał za granicą, głównie w Stanach Zjednoczonych, jednak Kraków stał się jego ostoją i przystanią. W Krakowie ukończył studia i założył rodzinę. Był już pracownikiem naukowym Politechniki, po pobycie stypendialnym w Norwegii, kiedy stało się coś, co zburzyło mu spokój. Anna Kaczorowska-Feiner, wdowa po artyście, człowieku, który Powstanie Warszawskie widział i przeżywał jako 11-letni chłopiec powie:
„To wydarzyło się jesienią 1961. Chodziłam wtedy w ciąży z Pawełkiem. Mąż przeczytał właśnie "Mein Kampf". Pod wpływem tej straszliwej lektury powróciły wspomnienia koszmaru. Wspomnienia jak czarne ptaki śmierci. Jerzy nie wytrzymywał napięcia. Zamknął się w osobnej pracowni przy ul. Rajskiej, tu w Krakowie, na poddaszu udostępnionym przez moją mamę. On, farby, pędzle blejtramy… i jego wizje. To wszystko. Jerzy schodził na dół tylko wtedy, gdy tego wymagała konieczność. Co nie znaczy, że wtedy kontaktował się z nami. W dwa tygodnie cykl Powstanie Warszawskie był gotowy”.
Że też pogodny dotychczas Jerzy mógł się aż tak zmienić!? Zwierzał się jej, przyszłej matce, z błyskiem w oczach opowiadał o ptakach. Czarne, złe ptaki rozdziobały to bohaterskie, piękne miasto, które wcześniej go przygarnęło... Teraz gdy udawało mu się zasnąć, oddychał tak dziwnie i serce biło tak nieregularnie, że żona chciała przywołać pogotowie. Ocknął się, powiedział: – To minie. Tak jak rozpierzchły się wreszcie czarne ptaki.
Do innych obrazów – jak to malarz – wracał po latach, eksperymentował, poprawiał. Powstania Warszawskiego nigdy więcej nie ruszał.
Nie znałem jeszcze relacji o genezie cyklu. W roku 2007 po obejrzeniu Powstania Warszawskiego wystawionego po raz pierwszy w krakowskim Pałacu Sztuki zrozumiałem, że trudno mi się będzie otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobiła na mnie ściana ekspresyjnych obrazów. Płótna te są zatrzymanymi pędzlem makabrycznymi wizjami, które ich autorowi drążyły ślad pod czaszką przez szesnaście lat.
To są, powiedziałbym, psychiczne dokumenty chwil po 3 października 1944 roku, kiedy po sześćdziesięciu trzech dniach walk ogłoszono, że ludność cywilna Warszawy może opuścić schrony. A raczej resztki ludności: zginęło kilkanaście tysięcy powstańców i prawie dwieście tysięcy cywilów! Jedenastoletni Jurek Feiner wyszedł na ulicę i to, co zobaczył, nie było marą. Nie będzie więcej jasnego domu, w którym zajęci czymś pożytecznym dorośli zapewniali dzieciom poczucie bezpieczeństwa. Wyszedłszy ze schronu, zasłaniał oczy, ale nosem musiał wciągać odór i swąd. (Feiner, z którym rozmawiałem wcześniej ostatniego dnia lipca 1996, w przeddzień 52. rocznicy Powstania Warszawskiego, był pod wrażeniem różnicy, z jaką świadkowie tych samych wydarzeń zapamiętują ich przebieg i szczegóły. Oto Dawid Reibscheid, młodszy kolega z warszawskiej kamienicy, opuszczając mieszkanie na rozkaz hitlerowców, natknął się – o czym pisze w dokumentalnej powieści – na ciało zabitej dziewczynki. W pamięci Jerzego te zwłoki należą do dojrzałej kobiety).
Ocalałych lokatorów czekała wędrówka do obozu w Pruszkowie. Potem dla osieroconej rodziny Feinerów dalsza mordęga, i wreszcie ten zbawczy Kraków.
Gdy notowałem wrażenia z wystawy, był 7 sierpnia 2007 roku, zadzwonił telefon i pani Anna Kaczorowska-Feiner przekazała mi przesłanie ciężko chorego już męża:
„Celem mojego cyklu Powstanie Warszawskie jest próba stworzenia ekspresji narodowej tragedii. W obrazach nie występują ludzie, ale ludzkie duchy. Nie ma faktów, ale są nastroje – pełne przerażenia, strachu i poczucia wiekopomnej tragedii. Moje Powstanie Warszawskie nawiązuje w nadrealistycznej oprawie do obecnego w całym malarstwie europejskim cyklu zwidów, zjaw, narastającej grozy i strachu. Czegoś, co ma kres w otwierającej się ziemi, co musi się kojarzyć z wchłonięciem w przepaść historycznej klęski”.
Do samego końca nie rozstawał się z Biblią. „W tej świętej księdze – mawiał – nie zmieniały się fakty; one się ciągle powtarzały… zmieniali się ludzie, ale uwikłania życiowe jako schematy pozostawały. Te same ceremonie narodzin, walki, tryumfów, zaślubin, śmierci, ludzkich zdrad, pomyłek, ludzkich grzechów – ale i wzlotów”.
WRÓĆMY DO LUDZKICH LOSÓW
Lwowianin, Jerzy Feiner jako chłopiec mieszkał z rodzicami i z bratem w Skałacie na Kresach, w tarnopolskim powiecie, w związku z obowiązkami ojca, inżyniera, obrońcy Lwowa w wojnie polsko-bolszewickiej, budowniczego słynnego mostu w Zaleszczykach. W pierwszych dniach II Wojny Światowej państwo Feinerowie znaleźli się w rodzinnym domu we Lwowie. 17 września zaskoczeni napaścią Sowietów i kolejną okupacją, nakazowym zaliczeniem mieszkańców polskiego dotąd miasta do obywateli radzieckich, zbuntowani przeciw restrykcjom, nie czekając na niewątpliwą w ich sytuacji zagładę, zdołali wraz z dziećmi uciec w listopadzie 1939 roku. Cała rodzina po perypetiach, miesiącach głodu, chłodu, poniewierki i bezdomności, dotarła do Warszawy. Zamieszkali w schronisku dla uchodźców.
Jerzy Feiner bywał bliski śmierci. Ale urodził się pod szczęśliwą gwiazdą.
– Czy oprócz chorego Jureczka szanowny pan ma jeszcze jakieś dziecko? – zapytał lekarz inżyniera Feinera. Zabrzmiało to okrutnie w okupowanej przez hitlerowców Warszawie.
Mały pacjent, chory na gruźlicę i tyfus głodowy, wprawdzie w wysokiej gorączce, ale jednak usłyszał to, co wszyscy: pytanie lekarza, które oznaczało wyrok.
Na odchodnym lekarz poradził państwu Feinerom, żeby odpowiednio żywili drugiego syna. Zdrowego.
Od wyroku możliwe jest odwołanie. Wiedzą o tym mądrzy, dzielni ludzie. Ojciec nie dawał za wygraną. Nie stał w miejscu, nie załamywał rąk. Znalazł w gazecie ogłoszenie następującej treści: „Dobrze sytuowana rodzina dożywi dziecko”!
Adres kontaktowy należał jednak do księdza. Z synem, kandydatem na moribunda, ale w okresie chwilowego polepszenia, choć wycieńczonym i gorączkującym, zgodnie z umową pan Feiner senior zaszedł na plebanię. Tam już oczekiwał ich artysta malarz, który miał inny kłopot. Sam przecież ojciec rodziny, w swojej willi przy ulicy Długiej przechowywał chłopca, Polaka, żydowskiego pochodzenia, któremu groziła śmierć z rąk Niemców nazistów. Może jeszcze nie Gestapo, bardziej szmalcownicy deptali mu po piętach. Malarz żył w stałej obawie rozstrzelania przechowywanego i przechowujących. Malarz, ksiądz i pan Feiner senior obmyślili plan: chory Jureczek, „aryjczyk z oryginalnymi papierami”, będzie przychodził codziennie rano na Długą, żeby się tam stołować, a jeśli kolacja pożywna, to i nocować, jako chorowity „syn bliskich znajomych”. Ciemnowłosy, jak tamten, będzie stanowił alibi – gdyby ktoś się czepiał, że widzi, jak po domu kręci się obcy chłopiec.
Słowo się rzekło. Przychodził, usadowiony pod wielkim portretem pani domu, pędzla oczywiście jej męża, codziennie jadał najprawdziwsze obiady z kilku dań.
Przy okazji nieobecności mistrza pozwolono mu podziwiać pracownię malarza batalisty, w której oprócz blejtramów i sztalug ważne miejsce zajmował wypchany koń... Kiedyś małżonka malarza otworzyła drzwi pracowni, w czasie gdy artysta malował – Jureczek zobaczył jego natchnioną twarz i rękę z pędzlem jak z czarodziejską różdżką, stwarzającą na płótnie nową rzeczywistość – wtedy właśnie nabrał pewności, że i on zostanie malarzem. Bo w tym momencie przypomniał sobie, jak jeszcze w Skałacie jako kilkuletni chłopczyk siedział na kolanach babci i prosił, żeby mu coś jak zwykle narysowała pięknie. Wyjątkowo babcia nie dokończyła rysunku. Malec był świadkiem, jak skonała przy stole na zawał serca. Od tamtej pory unikał kredek, farb, malowania… aż do momentu ujrzenia malarza przy pracy. Gest żony malarza i sam malarz za otwartymi drzwiami – to sprawiło, że trauma wyniosła się jak zmyta. W rodzinie malarza było mu dobrze. Jakimś cudem zorganizowano niezbędne leki. Dzięki nim oraz wzmacniającej diecie Jerzy Feiner został uratowany – i przy okazji uratował kilka innych osób.
Może nitki fabuły zbiegną się w scenariusz zajmującego filmu? Tak, to dopiero początek. Mały Jerzy będzie długo miał przed oczami córkę swoich dobroczyńców, która pewnego uroczystego dnia była przeraźliwie smutna… Nie było czasu ani miejsca, żeby się nad tym zastanawiać. Wybuchło Powstanie Warszawskie. Zginął ojciec Jerzego, zaraz po nim zginął wujek. Matka z trzema małymi synami (najmłodszy miał pół roku) była u kresu wytrzymałości, kiedy po tułaczce dobili do Krakowa. Tu w Opatrzność wcieliła się szarytka, siostra Emilia, właściwie Izydora Koenigsman, kuzynka matki Jerzego. Nikt nie mógł Feinerom zapewnić lepszego schronienia niż ta legendarna w Krakowie postać. Siostra Emilia przed wojną chodziła po krakowskich restauracjach, pełnych sytych gości, i tam zbierała pieniądze dla biednych. Udało jej się, społeczniczce, spełnić marzenie życia: wybudowała Dom Społeczny przy ulicy Warszawskiej 5. Na parterze był pokarm dla ciała, jadłodajnia, a na piętrze – dla ducha: scena i sala teatralna. Prowadząca nieprzerwanie ten dom, siostra Emilia musiała mieć widocznie jakiś specjalny dar, który powodował, że wyżsi urzędnicy władz Generalnego Gubernatorstwa nie przerywali jej, kiedy przychodziła z inicjatywą, w każdym razie (według przekazów rodzinnych) wymogła na kim tam trzeba, że przed świętami Bożego Narodzenia będzie odwiedzać więźniów politycznych na Montelupich z opłatkiem i z kotłem zupy. Mówiło się, że udawała zdziwienie, gdy w tym i następnym kotle po zupie jej woźny Józef i dozorca Antoni przywozili na Warszawską 5 kolejnego więźnia. Ci szczęśliwie oswobodzeni pomieszkiwali potem pod sceną…
Po wojnie Jerzy był jednym z pierwszych uczniów Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie – szkoły, która w tamtej, znanej mi także postaci przeszła już do legendy. Mieściła się ona na ostatnim piętrze czynszowej kamienicy na rogu ul. Dzierżyńskiego (dziś ul. Lea) i Urzędniczej. Chodził do jednej klasy z Zofią Kucówną. Roman Polański był o rok wyżej. Po maturze od 1951 roku studiował architekturę na Politechnice Krakowskiej. Był wolontariuszem w Akademii Sztuk Pięknych. Wszystko pięknie, ale wspomnienie warszawskiego malarza wciąż nie dawało mu spokoju. Zapadła mu w pamięć smutna twarz córki malarza („ach, jakże on się nazywał?!”), była smutna w dniu dla niej szczególnie uroczystym. Lecz co to mogło być? Pamięta, że podano wówczas zupę rybną, taką od wielkiego dzwonu, czegoś równie wspaniałego Jerzy nie jadł ani wcześniej, ani później, aż do momentu… Ale nie wyprzedzajmy wypadków… Na razie wciąż jeszcze Kraków i Politechnika.
Zapomniał nazwiska warszawskiego malarza, swego anioła-wybawiciela. Coś diabelskiego było w nazwisku. To pewne. Ale co? Po latach wraz z żoną, usiłowali zgadnąć. Na zasadzie skojarzeń. Pan Szatański? Nie? Diaskowski? Czartowski? Czartoryski? Oj, nic z tego.
Samo życie dopiero po kilkunastu latach przyniosło rozwiązanie.
Z końcem lat sześćdziesiątych XX wieku Jerzy Feiner, po studiach i pracy na Politechnice Krakowskiej, obronił doktorat, a zanim uzyskał habilitację, zdobył nagrodę w konkursie na projekt architektoniczny kościoła w Kopenhadze, wybudował szpital w Kołobrzegu, centrum rekreacyjne w Sielpii, rozbudował Centrum Sztuki Nowoczesnej w Twardogórze. Mało tego: opatentował wynalazek „refraktor dzienny”! (Po latach zostanie wiceprezesem Polish-American Illumination Architecture & Art w Los Angeles). Zawsze frapowały go tajemnice światła. Już jako ceniony twórca uzyskał zaproszenie od profesora Uniwersytetu Harvard, Jerzego Sołtana, wielkiego polskiego architekta, współpracownika Le Corbusiera. W domu profesora Sołtana (od 1967 roku na stałe w Stanach Zjednoczonych) podjęto Feinera znakomitą zupą rybną. Taką samą jadł w czasie okupacji w warszawskiej willi na Długiej – a teraz… uwaga!... podchodzi do niego córka artysty malarza… wreszcie sobie przypomniał: Borucińskiego! W amerykańskim domu Polaków zobaczył tę samą piękną kobietę, Annę, córkę malarza Borucińskiego, żonę profesora Jerzego Sołtana!
Ślub ich w okupowanej Warszawie odbywał się per procura, bez Jerzego Sołtana i dlatego panna młoda była przeraźliwie smutna! Pan młody bowiem po kampanii wrześniowej przebywał w obozie jenieckim (gdzie zresztą nie marnował czasu: tłumaczył książkę Le Corbusiera i korespondował z wybitnym autorem, co pięknie zaowocuje po latach).
Sami wybitni. Sprawdzam w trudno dziś osiągalnych źródłach: Michał Boruciński był w okresie międzywojennym płodnym malarzem batalistą, jedną z czołowych postaci warszawskiego życia artystycznego. Choć realista (a „tego się już nie nosiło”), to jednak obok Władysława Skoczylasa, Karola Stryjeńskiego i Wojciecha Jastrzębowskiego był współtwórcą głośnego na całą Europę IPS-u – Instytutu Propagandy Sztuki. (Przy okazji robię małe odkrycie: oto w 1936 roku pierwszą nagrodę w konkursie na projekt kiosku do sprzedaży lodów „Pingwin” uzyskał projekt Anny Borucińskiej i jej narzeczonego Jerzego Sołtana!).
Spotkanie po tylu latach! Od tego wieczoru z zupą rybną były okupacyjny stołownik Borucińskich został wprowadzony w wielki świat architektury i sztuki. Wykładał na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Wiele jego realizacji architektonicznych składa się na amerykański pejzaż miejski. W Royal Gallery w Londynie wyróżniono portrety Feinera, przedstawiające żonę i dzieci. Nawiązują one do sztuki Velázqueza. Zabawa? Zmaganie z hiszpańskim mistrzem? Pewnie próba sił, ale nade wszystko dowód uczucia.
Feiner malował impasto, niekiedy pastoso. Wykształcony w wielu europejskich pracowniach, świetnie opanował warsztat; oto spod jego pędzla wyszedł świetlisty, laserunkowy cykl obrazów olejnych, czy innym razem szorstki, powstały na ciemnym, choć nie bolusowym, lecz chłodnym w tonie tle gruntu portret przyjaciół lub wizja dobrych aniołów… Ślad wizji przebija szarą rzeczywistość.
Nie zawsze świeciło słońce. Fortuna kołem się toczy. Był w życiu i taki moment, kiedy rodzina znalazła się we Włoszech bez grosza przy duszy. Jerzy L. Feiner stanął do konkursu malarskiego. Dostał wysoką nagrodę. „Nie jest tak źle” – pomyślał i wtedy usłyszał:
– Maestro, czy zechciałby pan malować w mojej rezydencji?
To jeden z włoskich arystokratów wymarzył sobie posiadanie cyklu obrazów o życiu i męczeństwie swego praprzodka, którego czas byłoby wreszcie kanonizować.
I tym sposobem Feinerowie przenieśli się do pałacu. W dwa lata artysta – ku zadowoleniu arystokraty – wywiązał się z osobliwego zadania.
Otóż obrazy, zwinięte w rulon, przeleżały w krakowskiej, zamkniętej na głucho mansardzie. Kiedyś Jerzy wszedł znowu na strych, odrestaurował płótna i nabił je na nowe blejtramy.
Od ukończenia malowania cyklu do jego wystawienia upłynęło 46 lat!
Autor mówił o nadrealistycznej oprawie. To być może intencje. Ekspresjonizm – bez stylizacji – to wartości, które dostrzegam w cyklu Powstanie Warszawskie.
Feiner w cyklu Powstańczym jako malarz nie był modny, ale właśnie dlatego jego obrazy pozostały. Bo w sztuce – czego nas uczy historia – największą wartość ma to, co w czasie tworzenia było już albo jeszcze niemodne.
Moda, wiadomo, przemija. Moda dobra dla krawców.
Dojrzały, odważny w znaczeniu zarówno treściowym, jak i malarskim cykl Powstanie Warszawskie (ekspresja, szerokie plamy barwne, celny modelunek) wydaje się momentem zwrotnym w twórczości znanego w świecie architekta i wciąż dla nas, w kraju, odkrywanego malarza. Jerzy L. Feiner wydawał się obywatelem świata, malował z zacięciem europejskim, ale odczuwał po polsku.
Ktoś, i nie bez słuszności, powie, że Powstanie Warszawskie jest cyklem nierównym. Zgodzę się z tym, ale pod warunkiem, że się doda: w tym cyklu, złożonym z dziesięciu płócien, są trzy obrazy niezrównane!
Jerzy Leopold Feiner (zmarł 14 kwietnia 2008 r. w Los Angeles) architekt i malarz. Ukończył Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie, Wydział Architektury Politechniki Krakowskiej. – Studiując architekturę – hospitancko realizował studia malarskie na Wydziale Malarstwa, gdzie w pracowni Jerzego Fedkowicza i Hanny Rudzkiej Cybisowej i dodając do tego Mariana Kruczka początkującego asystenta ASP ; otrzymał edukację artystyczną, na którą złożyło się wiele stylów i wiele przeciwieństw. Co to dużo mówić, wiele odrębnych szkół artystycznych występowało w sztuce powojennego Krakowa.
Ogólna edukacja artystyczna została w zasadniczy sposób wzbogacona intensywnymi studiami już „podyplomowymi”. Odbył jako seminarzysta Scandynavian Seminars artystyczne studia w Oslo i Kopenhadze. Rozliczne podróże w Europie, Azji, Afryce, oraz Ameryce w sposób istotny wpłynęły na jego percepcję wizualną, zmieniały paletę. W efekcie końcowym wykreowały różne „cykle” tak odmienne w wypowiedzi plastycznej.
Na przykład: w Basenie krajów Morza Śródziemnego wszedł w miejsca takie jak Ghadames, Leptis Magna, Ateny; obdarzone śladami , początków antycznej kultury Fenicjan, Grecji i Rzymu. Powstał wtedy cykl obrazów zawierających atmosferę tych kultur, sztuk, estetyki, światła i klimatu, jak obraz pt. „Neptun wynurzający się z morza”. Z kolei pobyt w Indiach wprowadził Feinera w zupełnie inny świat i zmianę kolorystyczną palety. Zafascynowany tą „innością” stworzył cykl obrazów i rysunków z Boginią Kali i barwnymi scenami z życia. Bogowie Hinduscy mają ogromną nośność informacji, zarówno narracyjnych jak i plastycznych, nie mówiąc już o kolorystyce, tak charakterystycznej dla sztuki hinduskiej.
Ważny etap twórczości Feinera następuje „za oceanem”. W pierwszym okresie jakby zupełnie nowy. Maluje na wielkich emanujących światłem i porażających kolorami płótnach, w których dominuje „hieratyczność” postaci. W tym układzie portretowanych „wyimaginowanych”, a czasami rzeczywistych postaci wprowadzonych jako bożków i boginek Zachodniego Wybrzeża Ameryki, odczytać można prawdziwe intencje autora. Jak to można obserwować w obrazie zatytułowanym „Amerykana”. Ta koncepcja malarstwa, jako nośnika magicznych iluzji , bytujących nie tylko w czasie ale i w przestrzeni wyobraźni artysty, jest pewnego rodzaju ewenementem w jego twórczości.
Kolejnym cyklem Jerzego Feinera są „Sceny Biblijne” z roku 2001. Zostały namalowane z okazji ślubu córki Katarzyny Feiner – Botts. Obrazy te miały uświetnić ściany Pawilonu w Bewerly Hills w Parku Donalda Franklina w którym odbywało się przyjęcie weselne. W tym cyklu jak mówi sam autor „ nie miała to być sztuka awangardowa , odkrywcza, czy buntująca się na los...
Mój Świat był dobry , sprawiedliwy , życzliwy każdemu człowiekowi. Miał pokazywać radość życia , a tłem miała być Biblia jako : „Wiecznie Święta Księga” ludzkości.
Księga pokazująca te same ludzkie problemy przez wszystkie wieki i generacje . W tej Świętej Księdze nie zmieniały się fakty , one się ciągle powtarzały. Natomiast zmieniali się ludzie. Ich nazwiska były różne w różnych epokach historycznych , ale uwikłania życiowe takie same. Te same ceremonie urodzin , walk i triumfów, zaślubin ,śmierci , ludzkich zdrad, pomyłek i grzechów , a także ludzkich wzlotów.
„Epopea Klasyczna” jeden z ostatnich cyklów, to malarska opowieść o mitach i symbolach które odwołują się do sztuki antycznej i filozofii kultury śródziemnomorskiej . Działania Jerzego Feinera są trudne do zaszufladkowania . Maluje cyklami , które tak bardzo się różnią między sobą, że czasami trudno uwierzyć, że wyszły z pod pędzla tego samego artysty. Artystycznie jest człowiekiem wolnym , nie sugeruje się trendami artystycznymi zachodu, nie stara się być „idolem” odbiorców, malarstwo dla niego jest pasją i sposobem na życie. Tworzy jak chce, ale zawsze z myślą o jakimś głębokim przesłaniu.
ADAM MACEDOŃSKI I ALEKSANDER SZUMAŃSKI W GALERII TEMPORARY COMTEMPORARY
We Lwowie to bawiliśmy się z Adamem Macedońskim w piaskownicach w parkach Stryjskim i Kościuszki (Ogród Jezuicki). Nie pamiętamy, który z nas siusiał, a który lepił babeczki. Ale pamiętamy kilku wariatuńciów lwowskich takich jak Lolo - wariat, Ślepy Ignaś, Ślepa Mińcia, czy też Warszawa -Wawa. Warszawa - Wawa występował wyłącznie w Ogrodzie Jezuickim
„LOLO WARIAT” - nostalgiczny, niechlujny osobnik, jedna-kowo „wywatowany” w zimie i w lecie, wyglądem wzbu-dzający ogólną sensację.
„PROFESOR JEGIER” - stał niezmiennie, od rana do wieczora, w wylocie bramy przy ul. Legionów w zapomnia-nym już dzisiaj pasażu Hellera. Wykrzywiał śmiesznie usta, wołając: „profesor Jegier, profesor Jegier”, reklamując kaleso-ny jegierowskie, równocześnie rozciągając rzekomo elastycz-ne nogawki śnieżno białych kalesonów. Ten akurat chyba nie był stuknięty, interes mu szedł jak się patrzy. Trwał do września 1939 roku.
„ŁUCYK” – uzdrowiciel, szarlatan ubrany w długą szatę przystrojoną mosiężnymi gwiazdami i kołami, z wężem grzechotnikiem w zarękawku. Sprzedawał pigułki na wszys-tko, własnego wyrobu.
„BARONEK” - zubożały baron, hulaka, trochę pomylony, żyjący z jałmużny. Wystawał pod hotelem George'a i prze-mawiał po francusku. Podobno językiem literackim.
„DOKTOR” - stojący zawsze na placu Gołuchowskich i prze-mawiający do siebie po żydowsku i niemiecku.
„PROFESOR” lub „FILOZOF” - poeta, piszący na zamówie-nie okolicznościowe wiersze, stał z książką w ręku, zwykle przy ul. Wałowej i deklamował łacińskie wiersze, lub mło-dzieży szkolnej odrabiał zadania z łaciny.
„DURNY IGNAŚ” - grywał na skrzypkach pod murem ka-mienicy na rogu ul. Kurkowej i Czarnieckiego. Zaczepiany przez batiarów okrzykiem: „Ignaś! Zośka cię nie kocha!” wo-łał za nimi w złości: „Idź ty beńkart magistracki!”. Wy-krzyknik ten stał się popularnym, potocznym zwrotem lwo-wian, wyrażającym zniecierpliwienie.
„BEN – HUR”, albo „BUWAJ” - na poły oryginał, na poły pomyleniec, który wyśpiewywał w kółko: „buwajty zdoro-wa, moja zołoteńka". Do tej melodii lwowska ulica dorabia-ła aktualne kuplety. „Buwaj” całymi dniami stał obok budki z zegarem przy kawiarni Wiedeńskiej .
„MAJOR MAJER” – kręcił się w pobliżu Hotelu George’a wpadając często w krok marszowy i wydając komendy w języku niemieckim.
„DODIO” - dziwak, emeryt z górnego Łyczakowa, chodził w czarnej kapocie; z pasją zdzierał z murów afisze i wypychał nimi kieszenie.
„ALTESZIKER” (stary pijak) - Żyd, szewc i pijak, tańczący po ulicach.
„DURNY JASIU” - syn przekupki z rynku. Śmiano się z jego powiedzonek: „ni kupujci barszczu u mojij mamy, bo si tam szczur utopił”.
„ŚLEPA MIŃCIU” - siadywała na składanym stołeczku na Wałach Hetmańskich pod pomnikiem Jana III Sobieskiego, przygrywała na harmonii i śpiewała ówczesne szlagiery np. „Śliczny gwóździki”, „Pienkny tulipani”. Zaczepiana przez uliczników wołała za nimi: „ty, miglanc!”
Wszystkich tych oryginałów, dziwaków i pomyleńców lwowska ulica obejmowała też nazwą „świrk”. Wyraz „świrk” to neologizm lwowski oznaczający chorego umysło-wo, wariata, pomyleńca - wywodzący się podobno od zacho-wania jakiegoś symulanta, który chcąc się wykręcić od służby w wojsku austriackim udawał wariata, ćwierkając jak świerszcz: „świrk, świrk”. Od „świrka” pochodzą inne popu-larne we Lwowie wyrazy: świrkowaty - głupkowaty, pomy-lony; ześwirkować - zachowywać się jak świrk, tj. wariat, lub po prostu świr”.
Mieszkałem uprzednio w samym sercu Lwowa, naprze-ciwko Teatru Wielkiego (obecnie Teatr Opery i Operetki) przy ul. Legionów, równoległej do Wałów Hetmańskich. By-ła to jedna z najruchliwszych z ulic lwowskich, posiadała wielkomiejski charakter. Stanowiła centrum handlowe ów-czesnego Lwowa. Grupowały się tu jedne obok drugich naj-większe magazyny, kawiarnie, instytucje finansowe i hotele. W południe i wieczorem przewijały się po szerokim chod-niku eleganckie tłumy, korzystające z promenady. Zasadni-cze „corso” znajdowało się jednak nieco powyżej ul. Ja-giellońskiej, przy ul. Akademickiej. „Europejska” część ulicy Legionów ciągnęła się do rogu ul. Jagiellońskiej, gdzie póź-niej mieszkałem. Część dalsza, aż do Teatru Wielkiego zajęta była prawie wyłącznie przez sklepy żydowskie, drugorzęd-ne hotele, zamieszkała przez ludność żydowską, tworząc przejście z miasta do dzielnicy żydowskiej przy ul. Kaźmie-rzowskiej i Żółkiewskiej. Niegdyś ulica ta nazywała się Szeroka (Breite Gasse), potem Karola Ludwika na cześć brata Franciszka Józefa, który w początkach doby konstytucyjnej był namiestnikiem Galicji.????? Od czerwca 1919 roku nosiła nazwę Legionów.
I tak mnie z Adamem powtórnie połączyło życie, już do-rosłe, teraz również w wymiarze artystycznym. Byłem proszony najczęściej z polskich poetów na wernisaże Adama w różnych ciekawych miejscach Krakowa, czy to w kryptach przykościelnych, czy w moich „salonikach literackich” w Krakowie przy ul. Szpitalnej 7 („Avenir”) gdzie mieszkam, czy też w „Oprawie obrazów” pani Małgorzaty Małeckiej przy ul. Westerplatte 13 w Krakowie.
Był to okres dziesięcioletni obejmujący lata 1995 – 2005. W salonikach tych występował „cały” Teatr Rapsodyczny – Tadeusz Szybowski, Jan Adamski (urodzony w Buczaczu), Da-nuta Michałowska, Łucja Karelus-Malska, Ewa Sztolzman-Kotlarczyk (urodzona w Kołomyi), Władysław Pawłowicz. Teatr Rapsodyczny założony przez Mieczysława Kotlar-czyka 22 sierpnia 1941 roku zakończył działalność 5 maja 1967 roku.
Wśród wielu gościłem również Tadeusza Zbigniewa Bednarskiego - poetę i dziennikarza, Olgierda Jędrzejczyka dziennikarza - urodzonego w Słonimie (przed 1939 było to miasto powiatowe w województwie nowogródzkim), Zbig-niewa Ringera – dziennikarza, Jerzego Ridana – reżysera filmowego, Mieczysława Święcickiego (urodzonego w Sokalu) – piosenkarza, Tadeusza Kwiatkowskiego pisarza (współ-twórcę Teatru Rapsodycznego), Marię Przybylską – aktorkę, niezastąpioną recytatorkę poezji Cypriana Kamila Norwida, Leszka Kubanka – aktora, Basię Kostuchównę– śpiewaczkę jeszcze z krakowskiej „YMCA”, Juliana Kawalca – poetę, Henryka Cyganika – poetę, ojca poetów i dziennikarzy Kaji i Kamila i oczywiście wielokrotnie Adama Macedońskiego.
Najbardziej lubiliśmy wernisaże Adama w galerii malarstwa „Temporary com Temporary” Anny i Jerzego Feinerów przy ul. Dolnych Młynów 7 w Krakowie. Ta ekskluzywna galeria mistrza malarstwa polskiego Jerzego Feinera, prowadzona profesjonalnie przez jego żonę Anię, dawała nam największe zadośćuczynienie artystyczne i…lwowskie, zważywszy, iż Jurek Feiner był lwowianinem z krwi i kości, a zapraszani artyści to najczęściej kresowianie, z różnych stron świata od Los Angeles, gdzie Jurek Feiner stale mieszkał i całą Kalifornię, po egzotyzm sztuki Republiki Południowej Afryki, ???????w wykonaniu artystów np. ongiś zamieszkałych przy ul. Zamarstynowskiej, Kleparowskiej, Łyczakowskiej, czy Jagiellońskiej.
Niektóre wernisaże Adama przebiegały nie typowo - ja czytałem np. jakiś skromny erotyk, lub nostalgiczny utwór lwowski, wolno, bardzo wolno, Adam w międzyczasie ryso-wał portret pięknej damy, uczestniczki wernisażu, a potem odbywała się aukcja obrazu, cena wywoławcza 1 zł. I wszyst-kie obrazy zostały sprzedane przez mistrza, a ile zabawy, hej, że ho.
Naturalnie potem były recenzje prasowe, też niebagatelne. Najczęściej w „Lwowskich Spotkaniach”, ale też i w „Gazecie Krakowskiej”.
Do niepowtarzanych obrazów Adama dobieraliśmy moje lwowskie wiersze, ale raczej z nutką sentymentalną, z łezką, lub bałakiem:
FOTOGRAFIE POLSKIE – FRAGMENT POEMATU
„[…] pieśni ma śpiewna, że we Lwowi
Trwają chłupaki hunorowi,
Pieśni ma zwiewna Łyczakoską,
A może też Zamarstynoską
Tońciu ze Szczepcim się sprzymierzał
Z nocnikiem do kolejki zmierzał
Do bakaliji spiesząc równo
Nie przejmowali się, że gówno
Na kartki można tylko kupić
I niczym też się nie przejmować
Produktem gwiazdę posmarować
I nie dać się ropusze złupić.
A na mityngach uprawiano
Debaty zaprawiane sianem.
I ludem wrogim lud przymierał
Nad swym mitycznym kształtem chleba
Ubrany propagandą złudną
Błyszczącą jak bakalij gówno,
Bez kartek strojną oczywiście
Mitem papieru, rolką szarą,
Używał więc gazety starej,
Druki zwycięstwa mrowia kiście,
Albo najtaniej zwykłe liście.
Tutki „Herbewo” wycofano
Zmienione na machorki siano,
Zwinięte w zwykłą lwowską „Chwilę”,
A żeby było jeszcze milej,
To panie biegły i rebiata
Na durny zwariowany kark
Do magazynu „Berty Stark”
Po tę kreację, co mój tata
Dyskretnie nosił pod spodniami,
Aby uchronić się od wiatru,
A one strojne do teatru
W sukniach balowych z lewatywy,
(Śmiały się nawet końskie grzywy).
Na suknie owe nakładały
Żakiet z królików podstarzały,
(W mole wycięty był żakiecik),
A mózg przykryty był w berecik,
Straszny czerwieni swej purpurą,
A gdy się niebo skryło chmurą,
To parasolki rozkładano
Które w śmietnikach wyszukano.
Godziny również pozmieniano
Gdy u mnie było pół do czwartej
To pół do drugiej ogłaszano
I się z radością tym chwalono
Bo życie dłużej będzie trwało
O dwie godziny razem z czartem.
Pożytek z tego był nie mały
W pięcioramienne ideały.
Gdy zmrok zapadał pół do ósmej,
To u nich było pół do szóstej.
I nikt nie wiedział czy jest piąta
A może tylko wczesna trzecia
Inni mówili że dziesiąta,
A jeszcze inni że dwunasta,
I tak nam czas czerwony zmieniał
Tę czerń w czerwienie zdobne miasta.
Była zielona też granica,
San przerażony ciubarykiem,
Ułan frajerski, cyc na głowie,
A obok hitlerowskie mrowie.
I z trupią czachą - wykrzyknikiem,
Czerwono – czarna błyskawica,
Katów przymierze utrwalone
I krwawą łaźnią zespolone.
Lwowie przedziwny miasto stare,
Wrośnięte we mnie jak ogniwo,
Za jaka zbrodnię, czy też karę
Już nie oglądam cię na żywo.
W albumie również jest gestapo,
Brunatna maź z swą trupią czachą,
I jak krzyczałem – tato – tato!
A tato był już piekła czarą.
I pies co konał u wezgłowia
Gdy mu zabrano jego pana,
I piekło wycia pogotowia,
Gdy matką mą poniewierano.
Tak to jest smutne czytelniku,
Gdy w pewną piękną noc wrześniową
Miasto ubrano w bolszewików
Także morderców z trupią głową
(…) Gdzież zagubiłaś się ojczyzno
Gdy widzę tylko cię niewolą
I tylko topię się szarzyzną
I tylko myślę twą niedolą
Łany przebrane w szachownice
Ścięte figury te wrześniowe
I poskręcane w ból ulice
Ulice dziczą upodlone
Kościół Elżbiety wieży dziurą
Magazyn Marksa i Lenina
Nową czerwoną kpi tincturą
Mieszanką Moskwy i Berlina
Lance na czołgi zamienione
Z Bogiem na pasach w krzyż wiązane
Symbolem gwałtu zbrązowione
I w drang nach osten mordowane
Długi był wrzesień tego roku
Raz pierwszy potem siedemnasty
Czarny brunatny widmem wzroku
I siedemnasty nożem mroku
W czerwień ubrany zmową katów
Wrzesień nieszczęsny w polskie drogi
Ścielący łany żmij psubratów
Wrzesień - wyjący wichr złowrogi
A potem tańce tych zwycięzców
Z krwią wymieszana pieśń niedoli
Upiór utkany w diable męstwo
Upiór wszechwładny mistrz niewoli
Miasta wymarłe sybirami
Miasta zgaszone spopielałe
I tylko Katyń za oknami
I krematoria z ludzkim miałem
I tak wbijały się pijawki
Larwy czerwone trupie głowy
I gąsienice swastyk ssawki
Czerwone gwiazdy dni wrześniowe
Pięćdziesiąt lat widzę z oddali
Pięćdziesiąt cyfrą polskiej kaźni
Bo nawet trumien nam nie dali
Ciało kąpano w gazach łaźni
Lub w kazamatach zadręczone
Pięcioramiennie zczerwienione[…]”.
CZYKULADKI I CUKIERKI
Czykuladki i cukierki
Słodziusieńki bumbunierki
Pienkny panny kwiatów mowa
A to wszysku jest zy Lwowa
Popatrz z góry na Łyczaków
Tam jest smak pachnących maków
A frajery z Kleparowa
Przeciż także są zy Lwowa
Gdy muzyczka rżnie sztajera
Lwów piękniejszy niż Riwiera
Bo na rogu Kupernika
Tańczy panna bez bucika
Po Gródeckiej jedzie tramwaj
A my dwa są obacwaj
A tu Antek leje w mordę
Pół literka i jest lordem
Czykuladki i cukierki
Słodziusieńki bumbunierki
Pienkny panny kwiatów mowa
A to wszysku jest zy Lwowa
Wezme babe swe pod pachę
To mi fundnie drugą flachę
Policjanci i złodzieje
W ryło wóde każdy leje
A po wódce twoja Mańka
Jest jak w cyrku Wańka-Wstańka
Mańkę widać jak na dłoni
A frajera frajer goni
Gdy ze Lwowem sztamę trzymasz
To nie będziesz za oryginał
Bo gdy się urodzisz znów
To zobaczysz miasto Lwów
I cukierki czykuladki
I amantów własnej babki
Swoje meszty na stuliku
Rudą Mańkę na nucniku
Przy twej Mańce jakiś frajer
Uskutecznia ręczny bajer
Ja frajera facką w mig
Absztyfikant był i znik
Bal u ciotki Bańdziuchowej
Trzymam dziunię szczegółowo
Dziunia klawa ja też szyk
Frajerowi portfel znik
I cukierki czykuladki
Dookoła nowe babki
Piękne panny kwiatów mowa
Skąd te panny? Z Kleparowa
Czykuladki i cukierki
Słodziusieńki bumbunierki
Piękny panny kwiatów mowa
A to wszysku jest zy Lwowa.
Byliśmy z Adamem już tak zespoleni artystycznie i lwowsko, iż redaktor „Gazety Krakowskiej” Magda Huzarska – Szumiec w czasie pisania tekstu o moim życiu i twórczości „Strofy z żoną i miastem w tle” zwróciła się do Adama Macedońskiego o wypowiedź o mnie do działu „Referencje”. Wydrukowała wówczas wypowiedź Adama Macedońskiego:
„Twórczość Aleksandra Szumańskiego cenię za szczerość i wręcz młodzieńczą naiwność, która w tym wieku rzadko się zdarza. Nie wstydzi się on korzystać z klasycznych wzorców polskiej poezji romantycznej, co jest cenne, gdyż ludzie mają już dość eksperymentów”.
„Strofy z żoną i miastem w tle” w czołówce prezentują ukochanego przeze mnie czarnego kotka „Przecinka” bawiącego się moim krawatem i wstęp:
„Aleksander Szumański przynajmniej raz w roku przyjeżdża do Lwowa. Spacer po mieście zaczyna od ulicy Jagiellońskiej, gdzie w kamienicy nr 4 mieszkał z rodzicami”.
W saloniku literackim przy ul. Westerplatte 13 w Krako-wie prezentowałem również twórczość artystki malarki Wandy Macedońskiej, siostry Adama, promującej swój al-bum „Malarstwo i rysunek” wydanym przez Wydawnictwo Konserwatorów Dzieł Sztuki. Album zawierający 264 strony stanowi reprodukcję obrazów artystki, portretów, autopor-tretów, pejzaży, miniatur. Album był również przedmiotem prezentacji m.in. w „Galerii sztuki współczesnej” w redakcji „Lwowskich Spotkań” przy ul. Badenich 9 we Lwowie przez redaktor naczelną Bożenę Rafalską.
Artystka we wstępie do albumu pisze:
„[…] moim rodzicom zawdzięczam wszystko. Moja piękna czarnowłosa i czarnooka Mama upiększała swoimi robót-kami, haftami i wyszywankami nasze skromne ale bardzo przytulne mieszkanie w pięknym mieście Lwowie. Przy tym Mama śpiewała różne piosenki. Były one bardzo piękne, smętne, romantyczno-patriotyczne.
Cały czas była z nami dziećmi, wtedy przez rodziców nazy-wanymi pieszczotliwie Wandusią i Adasiuniem. Rodzice byli Mamcią i Tatkiem – tak we Lwowie się mówiło. Te cza-sy były dla naszej rodziny piękne i spokojne. Nasz Tato był policjantem Policji Państwowej, chodził do służby na dzień lub na noc. Tak było do strasznego września 1939 roku.
Wśród wspaniałych dzieł sztuki jakie oglądałam będąc ma-łym dzieckiem we Lwowie był kościół Dominikanów. Barok, z piękną złocona amboną na której niezauważalnie (dla mnie) pokazywał się nagle ksiądz z Ewangelią i kazaniem. Kościelna wielka kopuła, widoczna od wewnątrz, pośrodku sufitu była przeze mnie najbardziej obserwowana. Był to naj-wyższy i najjaśniejszy punkt tego przepięknego kościoła.
W grudniu 1974 roku ekipa warszawskiej telewizji […] trafiła na moje obrazy w jednej z krakowskich galerii […] Drugi film nakręcono w tym czasie z moim bratem – Adamem Macedońskim i jego niezwykłymi rysunkami. Obydwa połączono wspólnym tytułem „Macedońscy, czyli sztuka patrzenia” […] w TV film emitowany był wielokrot-nie.
[…] Do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie zdałam w roku 1950…męża Władka Zalewskiego tam poznałam i na dodatek lwowianina i o dziwo firma Zalewski, najwyższej jakości czekolady i czekoladki, artystyczne wyroby marcepanowe, najwyższej klasy, czy sztuki cukierniczej, każdy lwowiak to wie[…]”.
Warto nadmienić o jeszcze jednej cennej umiejętności Adama Macedońskiego - to piosenka lwowska z własnym akompaniamentem na gitarze. W „Klubie wtorkowym Im-bir” w Krakowie odbyła się promocja książki wydanej przez Instytut Pamięci Narodowej Komisja Ścigania Zbrodni prze-ciwko Narodowi Polskiemu autorstwa Anny Zechenter „Za-pamiętane”, której fragmenty cytuję, wspominająca ważne epizody z życia Adama Macedońskiego. Po części oficjalnej zaproszono nas na koncert piosenki lwowskiej w wy-konaniu Adama Macedońskiego.
Poza lwowskim piosenkami ogólnie znanymi, jak „Panna Franciszka”, „Jestym szac chłupaka”, „Ta joj mnie nazyw-aju”, „My dwa, obacwaj”, czy „Moja gitara” usłyszeliśmy piosenki mało znane, anonimowe, lwowskiej ulicy, te naj-piękniejsze. Warto przypomnieć niektóre tytuły:
„Staje sy ja pod bankiem”, „W pewnym żeńskim pensjona-cie”, „Na placu solnym”. Akompaniament, oczywiście własny Adama, gitara.
Adam Macedoński urodził się 29 stycznia 1931 roku we Lwowie. W kwietniu 1940 r. wraz z rodziną opuścił okupo-wane przez sowietów tereny polskich Kresów Południowo -Wschodnich i udał się do Krakowa. W 1945 roku, jako uczeń Liceum im. Witkowskiego w Krakowie zorganizował ????Ruch Oporu Armii Krajowej. Aktywnie uczestniczył w krakowskiej demonstracji z okazji obchodów 3 Maja w 1946 roku i strajku uczniowskim. W 1950 roku zdał maturę w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie.
Studiował na ASP (1950-51) i UJ historię kultury material-nej (1951-52). Żonaty z Jagą z domu Dziedzic. Mają córkę Lilkę - żonę Roberta i dwoje wnuków – bliźniaków Alek-sandra (Alka) i Kaspra.
Był represjonowany przez UB i zmuszony do przerwania studiów. Podjął pracę w hucie szkła. W 1956 roku uczestni-czył w działaniach Studenckiego Komitetu Rewolucyjnego Politechniki Krakowskiej oraz był organizatorem pomocy dla powstania na Węgrzech.
W 1960 roku uczestniczył w obronie krzyża w Nowej Hu-cie. Był pomysłodawcą i wydawcą pisma „Krzyż Nowohuc-ki”. Od 1976 roku współpracował z KOR-em, w 1977 roku uczestniczył w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO).
Z okazji 20 rocznicy obrony krzyża, w kwietniu 1980 roku, współorganizował pierwszą niezależną manifestację w No-wej Hucie. W sierpniu 1980 roku uczestniczył w głodówce, popierającej strajkujących w Gdańsku stoczniowców, w no-wohuckim kościele „Arka Pana”. Od 1980 roku należał do NSZZ „Solidarność”, działając w krakowskim Komitecie Obrony Więzionych za Przekonania. Po wprowadzeniu sta-nu wojennego był internowany 13 grudnia 1981 roku, wię-ziony w zakładach karnych w Nowym Wiśniczu i Załężu, zwolniony został w lipcu 1982 roku.
W 1984 roku współtworzył w Krakowie Inicjatywę Oby-watelską w Obronie Praw Człowieka „Przeciw przemocy”. W 1986 roku założył w Krakowie „Rodzinę Katyńską”, a w 1989 roku był jednym ze współzałożycieli „Niezależnego Komitetu Historycznego Badania Zbrodni Katyńskiej”.
Rada Polskiej Fundacji Katyńskiej nadała Adamowi Mace-dońskiemu Medal Dnia Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej .
WIELKI LWOWIANIN
Jerzy Feiner w swojej galerii "Temporary com Temporery" przy ul. Dolnych Młynów7 w Krakowie zapraszał mnie często na prezentację mojej poezji.
PS
OTRZYMAŁEM 2 SIERPNIA 2015 ROKU E-MAIL
List z zapytaniem wysłanym przez http://aleksanderszumanski.pl
od Janusz Feiner <Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.>
Szanowny Panie,
Jestem niezmiernie wdzięczny za nieoczekiwane piękne słowa opisujące życie i twórczość mojego najstarszego brata. Mogę w tej chwili jedynie tylko "dwoma zdaniami", wyrazić swoją radość za to co Pan uczynił, ze względu na kiepski zasięg sieci w miejscu gdzie jestem. Przypadkiem trafiłem na Pański tekst zatytułowany, "... "JERZY FEINER WIELKI LWOWIANIN". Oczom nie wierzyłem. Znalazłem w nim również wiele z mojego życia. Żal tylko, że pisząc o I piętrze budynku Warszawska 5 nie znalazła się informacja o kaplicy klasztornej, w której prawie w każdą niedzielę odprawiał mszę świętą ksiądz Karol Wojtyła. Ministrantami byli często jeden z trzech braci Feinerów albo dozorca Antoni.
Jeszcze raz najserdeczniej dziękuję i łącze wyrazy głębokiego szacunku.
Janusz Feiner
Opracował Aleksander Szumański