BANDERYZM - BANDYTYZM - UDZIAŁ CERKWI PRAWOSŁAWNEJ

W ZBRODNIACH BANDEROWSKICH OUN – UPA Z AKTEM PRZEBACZANIA W TLE

Truizmem jest twierdzenie, że Kościoły ze swej natury mają być instytucjami apolitycznymi. A czy są?

Wiktor Poliszczuk twierdzi:

„Nie będę tutaj przeprowadzać analizy roli kościołów wobec mordów wołyńskich w czasie ich trwania; uczyniłem to w poprzedniej edycji „Gorzkiej prawdy”. („Gorzka prawda”- cień Bandery nad zbrodnią ludobójstwa” – Wiktor Poliszczuk 2006 r.).

Powtórzę tylko, że nie powstrzymały one swych wiernych od dokonywania mordów na ludności polskiej i ukraińskiej, a w niektórych przypadkach popi prawosławni i grekokatoliccy sprzyjali im, usprawiedliwiali je, a były też przypadki nawoływania do mordów.

Powiem tylko, że gdyby wierni prawosławni i grekokatolicy przestrzegali nauk Chrystusa zawartych w Nowym Testamencie, nie doszłoby do tragedii w postaci zbrodni ludobójstwa.

Wobec tego, że szereg publikacji wskazuje na rolę „Listów Pasterskich" arcybiskupa Andrzeja Szeptyckiego, sprzeciwiającego się mordom masowym, wskażę, że pierwszy taki „List" Ne ubyj! pochodzi z 21 listopada 1942 r. i dotyczy udziału ukraińskiej policji w mordowaniu ludności żydowskiej.

Drugi „List Pasterski" metropolity Andrzeja Szeptyckiego pochodzi z dnia 10 sierpnia 1943 r.

W nim metropolita prosi starszych o powstrzymywanie młodzieży od zabójstw i rabunków, apeluje też do młodzieży ukraińskiej, aby przestrzegała przykazań Bożych.

W liście nie ma jednak ani słowa o OUN jako organizatorce mordów masowych, nie ma ani słowa o działającej na Wołyniu UPA, nie ma ani słowa o mordowanej ludności polskiej.

Nawet pobieżna analiza tego „Listu" pozwala na wniosek, że metropolita Andrzej Szeptycki nie ustosunkowywał się do planowych, doktrynalnych mordów masowych, które były dziełem OUN - UPA na Wołyniu w czasie pisania listu; metropolita nie potępił tych mordów ani ich sprawców.

Na uwagę zasługuje też to, że w 1943 r. mordy masowe miały miejsce na Wołyniu, gdzie nie było parafii greckokatolickich, a więc „List" A. Szeptyckiego, który miał być odczytywany po nabożeństwie w cerkwiach,  nie docierał nawet do mordujących ludność polską na Wołyniu grekokatolików - upowców, banderowców, esbeków, a to oni właśnie byli trzonem

OUN -UPA -SB.

Nie było więc jasnego, zdecydowanego, wyraźnego sprzeciwu Cerkwi prawosławnej ani Cerkwi greckokatolickiej w stosunku do mordowania ludności polskiej Wołynia, a w 1944 r. w Halicji. (Galicji).

Ten grzech obojętności wobec mordów obciąża obie Cerkwie - zarówno prawosławną, jak i greckokatolicką, obciąża arcybiskupa Andrzeja Szeptyckiego osobiście.

W 60. rocznicę mordów wołyńskich Cerkiew greckokatolicka nie potępiła ich sprawców, za to przyjęła ona postawę zakłamywacza prawdy historycznej i działa ona nie z pozycji moralności chrześcijańskiej, a z pozycji politycznej.

Na początku trzeba wyjaśnić, że Cerkiew prawosławna na Ukrainie nie jest jednolita strukturalnie. Istnieją tam trzy odłamy tej Cerkwi: tradycyjna Cerkiew Prawosławna nazywana obecnie z dodatkiem „Moskiewskiego Patriarchatu" w nazwie, Ukraińska Autokefaliczna Cerkiew Prawosławna (niekanoniczna) i Ukraińska Cerkiew Prawosławna Kijowskiego Patriarchatu (niekanoniczna).

Cerkiew Prawosławna Moskiewskiego Patriarchatu nie zabiera głosu w sprawie mordu wołyńskiego, chociaż jej hierarchia nie ma wątpliwości, że organizatorem tych zbrodni była OUN Bandery, a ich wykonawcą były powołane przez nią struktury.

O stanowisku Ukraińskiej Autokefalicznej Cerkwi Prawosławnej niech świadczy fakt, że przedostatnim jej „patriarchą" był były uczestnik UPA, banderowiec Wołodymyr.

Na czele Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Kijowskiego Patriarchatu po upadku ZSRS stanął założyciel  tygodnika „Wołyń" Stepan Skrypnyk, po wyświęceniu za sprawą Niemców - „Mstysław", a po jego śmierci - suspendowany przez moskiewskiego patriarchę - „patriarcha" Fiłaret, ten sam, który bierze udział we wszelkich banderowskich uroczystościach, np. poświęceniu pomnika „Kłymowi Sawurowi", w organizowanych ku czci OUN - UPA akademiach itp., co czyni jasnym stanowisko tej Cerkwi wobec mordów wołyńskich.

Znając tę chociażby zasadę ideologii nacjonalizmu ukraińskiego, ze zdziwieniem należy obserwować bliskie stosunki między ukraińskim ruchem nacjonalistycznym a Kościołem greckokatolickim i częścią Kościoła prawosławnego.

Nie można powiedzieć, że Kościół greckokatolicki, w tym jego hierachia z arcybiskupem Andrzejem Szeptyckim na czele, nie znała zasad ideologicznych nacjonalizmu ukraińskiego. Pierwsze wydanie nacjonalizmu D. Doncowa, stanowiącego sformułowanie doktryny, a więc ideologii nacjonalizmu ukraińskiego, drukowane było w Złoczowie w drukarni oo. Bazylianów. Jednym z czołowych przywódców OUN był doktor teologii, ksiądz greckokatolicki Iwan Hrynioch.

Ale wystarczy prześledzić wypowiedzi ojca Stepana Bandery, popa greckokatolickiego, aby przekonać się, że jego i jemu podobnym poglądy były amoralne, w żadnym miejscu nie były zgodne z etyką chrześcijańską.

Od tej zasady w Kościele greckokatolickim były nieliczne tylko wyjątki, byli księża, którzy swe życie oddali w obronie życia chrześcijan i byli oni mordowani przez banderowców.

 

ROLA CERKWI W DZIAŁALNOŚCI OUN-UPA

 

 W rozdziale „Rola cerkwi w kontekście działalności OUN - UPA" Wiktor Poliszczuk konstatuje, że „z teologicznego punktu widzenia chrześcijaństwo jest religią ponadnarodową", i że „kościół chrześcijański powołany jest do szerzenia Bożej łaski". I dlatego „chrześcijański duchowny musi stać wyżej, aniżeli narodowe ideały".

Jednakże: „Każdy kto wnikliwie wczyta się w prace Dmytra Doncowa, które stały się kamieniem węgielnym nacjonalizmu ukraińskiego, każdy kto wgłębi się w podstawowe dokumenty UWO - OUN, musi dojść do wniosku, że ideologia i praktyka tych organizacji stoi w sprzeczności z chrześcijaństwem,

Dlatego Wiktor Poliszczuk pisze:

  „(…) twierdzę z pełną świadomością: jeżeli duchowny ukraiński jest równocześnie ukraińskim nacjonalistą, to on zdradza Jezusa Chrystusa, on oszukuje siebie samego (…)”.

I dalej:

 „Nacjonalizm ukraiński powstał w Galicji, a więc tam, gdzie dominowała Cerkiew grekokatolicka... Ukraińcy Galicji byli oddani swojej Cerkwi... I oto w takich warunkach powstaje i działa UWO — wyraźnie terrorystyczna organizacja ukraińska, poprzedniczka OUN.

Rozpowszechniane były pisma Dmytra Doncowa... Niemożliwe jest, aby wszystko to działo się bez wiedzy Grekokatolickiej Unickiej Cerkwi.

Na Świętojurskiej Górze musieli czytać „Nacjonalizm” Dmytra Doncowa, musieli czytać uchwały I Kongresu Ukraińskich Nacjonalistów, musieli te materiały analizować.

A w tych książkach, czasopismach, uchwałach — pełna sprzeczność z myślą chrześcijańską... ...Już samo pojawienie się „Dekalogu", (dziesięciorga przykazań ukraińskiego nacjonalisty), musiałoby wywołać zdecydowaną reakcję, powinna była być przeprowadzona na szeroką skalę akcja przeciwko temu dokumentowi, przeciwko jego sformułowaniom.

Przecież nacjonalistyczny „Dekalog" jest w całej swej istocie bezbożnym manifestem. Nie ma w nim ani słowa o Bogu.

Jest natomiast mowa o „Duchu odwiecznego żywiołu", żywiołu w rozumieniu nietzscheańskim, a nie chrześcijańskim.

W „Dekalogu" nacjonalizmu ukraińskiego jest wezwanie do zemsty, do podstępnego działania, do zbrodni zabójstwa".

Inna sprawa na Wołyniu — zaznacza Poliszczuk —... ukraiński nacjonalizm na Wołyń przenikał bardzo wolno, na Wołyniu szerzyły się raczej idee komunistyczne i z tym miała kłopot Cerkiew Prawosławna".

Jak więc działają w warunkach wojny te obie cerkwie i ich duchowni?

Hierarchowie Grekokatolickiej Cerkwi na czele z metropolitą Andrzejem Szeptyckim aprobowali działalność OUN - banderowców, witając „zwycięską armię niemiecką".

To samo czynili i kierownicy Cerkwi Prawosławnej na Wołyniu. Zabito metropolitę wołyńsko-żytomierskiego Ołeksija Hromadskiego.

Zabito biskupa Manuiła przez tenże OUN.

„Więc co tu mówić o duchownych w wiejskich przybytkach?" zadaje pytanie Poliszczuk.

I odpowiada: „Jak widzimy byli wśród nich odważni, którzy w zgodzie z chrześcijańskimi ideałami potępiali zbrodnie banderowców, a byli i tacy, którzy bali się o swoje życie i dlatego milczeli". Ale byli i inni.

„28 sierpnia 1943 r. we wsi Sztuń, gm. Bereżce, pow. Luboml ,prawosławny duchowny Pokrowśkyj w miejscowej cerkwi urządził akt poświęcenia noży, kos, siekier i sierpów jako narzędzi mordów i rozdał je swoim parafianom, aby mordowali „Lachów".

Dwa dni po tym fakcie chłopi wykorzystali te narzędzia zbrodni do mordowania Polaków z sąsiedniej wsi; 27 września 1943 r. we wsi Iwankowicze, gm. Malin, pow. Dubno wieśniacy obchodzili uroczystość święcenia wysokiej nasypanej mogiły pamiątkowej ku czci „wyzwolenia Ukrainy".

Miejscowy pop w kazaniu z tej okazji mówił, że z ziemi ukraińskiej trzeba przepędzić bez możliwości powrotu „Lachów, Mazurów, Kryżaków, i pokurczy."

„Lachy" — to Polacy, dawni mieszkańcy zachodniej Ukrainy. „Mazury" — to Polacy, którzy osiedli na Ukrainie zachodniej po I wojnie światowej (faktycznych osadników wojskowych w tym czasie już nie było na Wołyniu, ich wywieźli w 1940 roku bolszewicy). „Kryżaki" —to mieszane ukraińsko-polskie małżeństwa. „Pokurczi" — to dzieci z mieszanych małżeństw".

Dalej autor powołuje się na książkę  Aleksandra Kormana. Korman pisze o udziale grekokatolickich duchownych w zbrodniach przeciwko polskiej ludności.

I tak ojciec Pałahyćkyj, proboszcz cerkwi w Monasterzyskach stał na czele terrorystycznej grupy bojówek OUN-UPA, które 28 lutego 1944 roku dokonały napadu na ludność wsi Korościatyn, pow. Buczacz.

Ojciec Pałahyćkyj brał bezpośredni udział w masowym zabójstwie, w czasie którego w większości od siekier zginęło 78 osób — mężczyzn, kobiet i dzieci, a pięć osób było rannych.

20 marca 1945 r. w Koropcu złapano bojówkę terrorystów OUN - UPA w sile 350 mężczyzn, na czele której stał unicki duchowny Pałahyćkyj. Razem z nim w bojówce była jego córka i kilka zakonnic.

Duchowny Romanowśkyj był współorganizatorem masowego mordu w wiosce Byczkowce, w której zabito 63 Polaków.

Rąbali ich siekierami, kłuli widłami, dusili sznurami, palili żywcem. Po kilku latach niektórzy zbrodniarze nie wytrzymali stresu psychicznego i wyrzutów sumienia i popełnili samobójstwo.

W skład komendy stanicy OUN we wsi Synków (Zaleszczyki, Tarnopolszczyzna) wchodził ojciec Wasyl Mandziuk, który brał udział w mordowaniu Polaków, Żydów i lojalnych Ukraińców.

Jest wiele świadectw, że banderowcy mordowali Polaków w kościołach, w czasie nabożeństw. I tak 11 lipca 1943 roku w kolonii Oktawin, bojówka OUN napadła na Polaków w kościele.

Po dokonaniu rzezi wewnątrz kościoła podpalono go wybuchami granatów, a uciekających wystrzelano. 30 sierpnia 1943 roku we wsi Ostrówki zabito księdza Stanisława Dobrzańskiego.

Ksiądz Wacław Szetelnicki w książce „Zapomniany lwowski bohater ks. Stanisław Franki (1903-1944)” (Rzym 1983) przytacza kolejne fakty:

Parafia Baworów (Tarnopol). Księdza proboszcza Karola Procyka 2 listopda 1943 roku banderowcy zakłuli bagnetem.

13 lutego 1944 roku ounowcy zabili księdza Władysława Żygiela w Bieniawie (Podhajce).

14  marca 1944 roku podczas napadu banderowców na wieś Bobulińce (Buczacz) został zastrzelony ksiądz Józef Suszczyński.

13 listopada 1943 roku banderowcy złapali w wiosce Bybło (pow. Rohatyn) księdza Antoniego Wierzbowskiego i miejscowego nauczyciela Wróbla i zamordowali ich koło leśniczówki na Podolance.

W przysiółku Nyrków pow. Zaleszczyki banderowcy zabili dwie zakonnice w miejscowym klasztorze.

W nocy na 2 kwietnia 1944 roku podczas napadu na wioskę Ziemianka pow. Kałusz banderowcy spalili żywcem księdza Błażeja Hubę.W czasie akcji zginęło 65 osób, wieś i kościół zostały spalone,

Parafia Fraga. 5 lutego 1944 roku banderowcy zamordowali ojca Witalisa Borsuka; 19 lutego tegoż roku męczeńską śmiercią zginęli ojciec Joachim Szafraniec i zakonnik Roch Sałek. Banderowcy dopuścili się wielu innych podobnych zbrodni. I tak jest na trzydziestu stronach tej książki.

Tylko w samej  lwowskiej archidiecezji banderowcy dokonali napadów na 128 parafii, zabili 48 księży, czterech przepadło bez wieści, zabili też 8 zakonnic, 7 braciszków, spalili 6 kościołów i zniszczyli  7.

„W czym doszukiwać się przyczyny takiego zezwierzęcenia OUN - UPA?" — pyta Wiktor Poliszczuk.

I odpowiada: „Przyczyna tkwi w ideologii nacjonalizmu ukraińskiego, uzasadnionej „naukowo" przez Dmytra Doncowa".

Dodaje: „Groźba bolszewizmu zaślepiła hierarchię cerkiewną greckokatolickiej cerkwi".

I wreszcie taka uwaga autora: „Nie mogę zrozumieć — dlaczego Polak z rodu hrabiego Aleksandra Fredry, metropolita Andrzej Szeptycki został Ukraińcem?

A co najważniejsze, „nie ma też dotychczas oświadczeń Greckokatolickiej i Prawosławnej Cerkwi w sprawie ich stosunku do zbrodni OUN - UPA w czasie wojny na Ukrainie zachodniej".

Artykuł Wojciecha Rudnego „Granice tolerancji" skłania  refleksji. (Myśl Polska" nr 29-30/ 2000r).

„Na początku dwudziestolecia powstało w II Rzeczpospolitej wiele szkół ukraińskich. Ale już pod koniec tego okresu było ich bodajże kilka. Co się stało? Przecież szkoły innych mniejszości narodowych istniały przez cały czas.

Czyżby Polska dyskryminowała w ten sposób Ukraińców, jak to niektórzy z nich do dnia dzisiejszego tłumaczą? Otóż nie.

Państwo Polskie nie mogło tolerować szybkiego przekształcania się szkół ukraińskich z narodowych na nacjonalistyczne, a więc wrogie Polsce.

W tej sytuacji, nie przestając szanować Ukraińców - obywateli polskich, uniemożliwiono nacjonalistom wychowywanie wrogich państwu obywateli przez powoływanie szkół utrakwistycznych (dwujęzykowych).

Mimo to nacjonaliści zdążyli zaszczepić sporej części młodzieży ukraińskiej ducha nienawiści. Skutków tego doznaliśmy w latach 1939-1947, a i do dziś ciągnie się ten nacjonalistyczny trend, widoczny również w sytuacji obecnego nacjonalistycznego ukraińskiego państwa z prowokacją kijowskiego majdanu w tle.

Obecny rząd ukraiński pod kierownictwem  nacjonalistycznych antypolskich i antysemickich partii Prawego Sektora, czy też skrajnie faszystowskiej, nacjonalistycznej, antysemickiej partii Swoboda pod kierownictwem Olecha Tiahnyboka, nie sprzyja pojednaniu, natomiast wraz z putinowską Rosją stanowi dla Polski zagrożenie, dla jej istniejących granic.

Arbitralna doktryna upowskiej Ukrainy: „ nasze granice to od wschodu Czeczenia po Przemyśl i Krynicę na zachodzie „naszego” państwa.  Tej  bieżącej polityce władz ukraińskich sprzyjają polscy politycy na czele z rządzącą PO.

Chcąc być w zgodzie z art.35 Konstytucji, ale i pamiętając doświadczenia przeszłości powinny by umożliwić Ukraińcom poznawanie swego języka wyłącznie w szkołach polsko - ukraińskich, w których o wiele łatwiej byłoby zapobiegać nacjonalistycznym przejawom.

Szkoda też, że w Konstytucji nie ma mowy o wzajemności pomiędzy państwami. Podobno Polaków na Ukrainie jest dwukrotnie więcej, niż Ukraińców w Polsce, a jak dotychczas są tam tylko trzy polskie szkoły, a nauczanie języka polskiego w szkołach ukraińskich napotyka, delikatnie mówiąc, na utrudnienia.

W artykule .Granice tolerancji" dobitnie wskazano na zagrożenie dla państwa płynące z obecnej polityki władz. Może ktoś powiedzieć, że takie stwierdzenie to przesada, że wcale nie widać objawów tego zagrożenia.

Ci, którzy zakładają rozwalenie państwa polskiego tylko ręce zacierają słysząc takie opinie. I poczynają sobie coraz śmielej, na co jest wiele dowodów.

7 lipca 2000 roku w czasie pochówku w Pikulicach szczątków bandytów UPA, którzy zginęli między innymi w nieudanym na szczęście ludności polskiej ataku na Birczę wygłosił kazanie, a raczej tendencyjne przemówienie ukraiński ksiądz Stefan Dziubina, noszący tytuł mitrata.

W długim, chyba półgodzinnym występie, tylko pierwsze zdanie odwołuje się do słów Chrystusa: „Błogosławiony ten, co swoje życie oddaje za przyjaciół",  ale wszystkie następne to same półprawdy i jawne kłamstwa podburzające słuchaczy przeciwko Polsce i Polakom.

Jeżeli ktoś nie wierzy, że duchowieństwo greckokatolickie w swoim czasie brało czynny udział w zbrodniczej działalności OUN i UPA, to powinien zapoznać się z „kazaniem" mitrata, który wiernie kontynuuje dzieło towarzyszy spod banderowskiego czarno - czerwonego sztandaru.

Przytoczona przez niego wypowiedź byłego więźnia sowieckiego skazanego na długoletnie więzienie za bandytyzm uprawiany w ramach nacjonalistycznej formacji zbrojnej ma udowodnić, że te formacje walczyły o wolność Ukrainy, a ich członkowie to bohaterowie, którzy oddawali swe życie nie tylko za ojczyznę, lecz także za przyjaciół.

Nie chce zauważyć, że miano bandyty jest prawdziwe tylko wtedy, gdy potwierdzają je bandyckie czyny osoby określanej tym mianem.

To też nie ma żadnego podobieństwa między polskimi partyzantami, a członkami zbrojnych formacji OUN. Polscy partyzanci, bez względu na polityczne podporządkowanie, nie stawiali sobie za cel wymordowanie ludności cywilnej.

Dlatego oni są bohaterami - kombatantami, zaś OUN - owcy są przestępcami, mimo iż twierdzą, że w ten sposób walczyli o wolność Ukrainy.

Mówca usiłuje przemycić pogląd, że UPA i Ukraińcy to jedno i to samo. Tymczasem wiadomo, że OUN i UPA to niechlubna, drobna część tego narodu, o której, sami Ukraińcy wspominają z zażenowaniem. To też, jeśli nawet czasem występuje wśród nas nienawiść - z reguły obca Polakom - to nie w stosunku do Ukraińców.

Słuszne stwierdzenie, że prawda prowadzi do zgody mitrat powinien wpajać przede wszystkim sobie i nacjonalistom ukraińskim słuchającym jego wywodów.

Po tej jego sentencji następuje cała seria kłamstw. A to, że chcąc pozbyć się Ukraińców wywieziono ich pół miliona do ZSRS, rzekomo pod przymusem, że ziemie ukraińskie siłą zagrabiła Polska zakładając na nich swoje kolonie, że UPA broniła bezbronnych Ukraińców, których Polacy mordowali tysiącami, że oba narody wzajemnie się mordowały, że Polacy nie chcieli z Ukraińcami „po Bożemu, po chrześcijańsku dogadać się" i dlatego było tak wiele ofiar.

Na poparcie swych wywodów cytuje kłamstwa ukraińskiego historyka o rzekomym apelu o przymierze z Polakami.

Setki lat pokojowej obecności Polaków na ziemiach Ukrainy, wręcz konieczności osiedlania się na bezludnych przestrzeniach po najazdach tatarskich (gęstość zaludnienia wynosiła nawet 2 ludzi na kilometr kwadratowy) sprawiły, że były to ziemie etnicznie wspólne.

Szermowanie pojęciem etnicznych ziem ukraińskich jest kłamstwem i nadużyciem, którym nacjonaliści ukraińscy chętnie się posługują.

W Europie większość ziem pogranicznych nie jest etnicznie jednonarodowa. Czy dlatego narody mają się powyrzynać w sposób zastosowany przez ukraińskich nacjonalistów?

Kłamstwem jest zapewnianie, że nacjonaliści walczyli z Niemcami. Walczyli z nimi Ukraińcy, ale nie ounowcy.

Kłamstwem jest twierdzenie, że w czasie wojny Polacy wymordowali całe wsie ukraińskie na Chełmszczyźnie i Podlasiu.

Dokumenty, na które tak gorliwie powołuje się ks. Dziubina mówią, że w tym rejonie, podobnie jak i gdzie indziej wykonywano wyroki śmierci wydawane przez podziemne, legalne władze Polski na obywatelach polskich kolaborujących z Niemcami w sposób przyczyniający się do śmierci wielu ludzi, a po wojnie na prześladowcach Polaków kolaborujących z komunistami, (np. Wierzchowiny).

Podając nazwy miejscowości i liczby zabitych w nich osób mitrat z reguły mija się z prawdą zawyżając liczbę zabitych i nie wyjaśniając, że większość to członkowie zbrodniczej UPA, a wielu zabitych cywilów to ofiary niezamierzone, które znalazły się na linii ognia.

Pomija też najważniejszą rzecz, to jest przyczynę zamierzonego zabijania cywilów, stroną agresywną, na odgórny rozkaz dążącą do wymordowania całej ludności polskiej byli nacjonaliści ukraińscy.

Polacy mieli odgórny zakaz takiego postępowania, ale... Ale ludzie są tylko ludźmi. Stykając się na co dzień z obrazami, już nie zwierzęcego, lecz szatańskiego bestialstwa, niektórym puszczały nerwy i zdarzało się, że odpłacali czymś podobnym, rzadko tym samym.

Zawsze był to odwet mający zniechęcić do ludobójstwa, bądź też było to wyprzedzenie ataku, czy też gwałtowna reakcja na atak. Nigdy nie była to premedytacja poprzedzona przygotowaniem narzędzi zbrodni, czy ich święceniem.

Wśród banałów i kłamstw głoszonych na temat zbrodniczości akcji „Wisła" pojawiają się nowe elementy.

Mitrat jawi się jako strateg twierdząc, że akcja ta była zbędna, gdyż UPA była już rozbita, zaś w kłamstwie posuwa się do zanegowania potrzeby internowania podejrzanych o przynależność do OUN i UPA w obozie Jaworzno.

Panujące tam morelowskie warunki egzystencji to sprawa przykra, nie obciąża jednak Polaków, a co najwyżej ludzi podobnych do nacjonalistów ukraińskich.

Jednakowoż i tam władze komunistyczne wyłowiły aktywnych przestępców i wydały wiele wyroków skazujących, w tym na karę śmierci.

O tym mitrat przezornie nie wspomina. Wystarczy, że wywodzący się z komunistów prezydent odsłonił im wszystkim pomnik w Jaworznie.

Szlochy nad następstwami akcji „Wisła" nie prowadzą do jedynie słusznego wniosku, że był to wynik obłędnej realizacji faszystowskiej ideologii Dmytra Doncowa na wszystkich terenach objętych wpływami nacjonalistów, tzn. na terenach południowo - wschodnich województw II RP.

Narzucona Polsce w czasie II wojny światowej granica nie zmieniła charakteru OUN i UPA.

Znikła dla nich tylko sprzyjająca atmosfera okupacji niemieckiej i sowieckiej.

Pozostały one tą samą zbrodniczą organizacją destabilizującą terrorem życie ludności zarówno polskiej jak i ukraińskiej.

Skutki jej zwalczania przejawiły się też w zniszczeniu (często przez samą UPA), opustoszałych wsi.

Musiały też objąć aktywnych duchownych, jak choćby wspomnianego przez mitrata biskupa Kocyłowskiego, któremu zarzuca się wydawanie instrukcji dla popów w całej diecezji o święceniu noży na Lachów.

To też słowa mitrata, iż  UPA nie mordowała polskich duchownych, nie rujnowała polskich kościołów i cmentarzy i nie mordowała na terenie dzisiejszej Polski małych, niewinnych dzieci i niedołężnych starców" -świadczą o przewrotnym zakłamaniu tego człowieka, charakterystycznym dla całej nacjonalistycznej propagandy.

Możliwość głoszenia kazania o tak kłamliwej treści świadczy o bezkrytycznej pewności siebie wynikającej zapewne z poczucia nietykalności osoby duchownej oraz bezkarności, a także o jej gorliwości w realizowaniu uchwały Krajowego Prowidu OUN z 22.06.1990 roku.

Niebawem okaże się jak to wpływa na postawę niezorientowanej młodzieży ukraińskiej karmionej podobnymi kłamstwami historycznymi. Już teraz widać jak daleko sięgają granice tolerancji w naszym kraju.

Jest coraz gorzej, bo obecne władze III RP, jakby niepomne straszliwego losu zgotowanego Kresowianom przez nacjonalistów, tolerują oficjalnie istnienie i rozwój nacjonalizmu ukraińskiego, poprzez niegodne uchwały „znamion ludobójstwa”, czy nieuznanie przez polski parlament 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian.

W konkluzji należy stwierdzić, że Polsce, z jej obecnymi granicami zagrażają równolegle:

- odrodzony nacjonalizm ukraiński wspólnie z antypolską putinowską Rosją i jej wieloletnią agenturą w Polsce.

Hańba politykom polskim, którzy na kijowskim majdanie pod sztandarami Bandery wykrzykiwali hasła „Sława Ukrainie”. Czyżby w odpowiedzi na bieżące hasła pikietujących Ukraińców, np. we Lwowie w 2014 roku z banderowskimi okrzykami:

 

 „Żydy, Lachy to twoi worohi, nyszcz ich”

„Smert Lachom – Sława Ukrainie”

„Lachy za San”

„Riazy Lachiw”

„Ukraina bez Lacha”

„Lachiw budut rizaty i wiszaty”

„My ne budemo mały Ukrainy, ale i Lachy tu ne bude”

„Dosyć już Lachy paśli się na ukraińskiej ziemi, wyrywajcie każdego Polaka z korzeniami”

„Naj czort tu prijde, szczoby tylko ne proklati Lachy”

"Ameryka wyhraje wijnu, to tut bude plebiscyt i budeno hołosowały, dla toho musymo wyrizaty wsich Lachiw i tody budemo miały Ukrainu”.

Byłem świadkiem na lwowskich ulicach tych manifestacji, nacjonalistycznej, faszystowskiej i antysemickiej partii „Swobody” Oleha Tiahnyboka

Maszerując ulicami Lwowa w 1941 roku oddziały SS-Galizien zachowywały się podobnie  niosąc rozwinięty transparent z hasłem: „Smert Lachom”.

 

 WOŁYŃ I ORGANIZATOR TITUSZEK

 

 De novo 19 marca 2014 roku „Gazeta Polska” rozpoczyna „rozhowory”, szczególnie kompromitujące to rzekomo centro prawicowe pismo, nieantysemickie i nie filosemickie.

Zamieszcza bowiem tekst red. Katarzyny Gójskiej – Hejke „WOŁYŃ I ORGANIZATOR TITUSZEK” http://niezalezna.pl/53050-wolyn-i-organizator-tituszek (link is external)

napadający w stylu red. Jacka Kwiecińskiego na wielkiego Polaka ks. Tadeusza Isakowicza – Zaleskiego.

W tym też duchu protestuję przeciwko kłamstwom zawartym w tym tekście który państwo otworzycie podanym wyżej linkiem.

Nie zamierzam udowadniać red. Katarzynie Gójskiej – Hejke, że nie jestem wielbłądem, ale mogę ją przekonać, że jestem lwowianinem, m.in. redaktorem „Lwowskich Spotkań” i „Kresowego Serwisu Informacyjnego”.

Bywam we Lwowie kilkanaście razy w roku m.in. na własnych wieczorach autorskich w redakcji „Lwowskich Spotkań” przy ul. Rylejewa 9 (Badenich 9).

Red. Katarzyna Gójska – Hejke nadużywa zaufania społecznego kłamiąc w swoim tekście „WOŁYŃ I ORGANIZATOR TITUSZEK”, jakoby „…argumentem decydującym był apel Polaków mieszkających na Ukrainie, którzy prosili nas – rodaków z Macierzy” o wsparcie dążeń Ukrainy o …przemiany w ich dzisiejszej ojczyźnie”.

„Gazeta Polska” na Ukrainie jest nie do kupienia. Jaki to więc apel, od kogo, do kogo?

To kłamstwo bezczelne i szyte grubym drutem dla otumanienia Polaków właśnie w Macierzy. Polacy we Lwowie i na Kresach II RP nie mają żadnej „dzisiejszej ojczyzny Ukrainy”, bo ich ojczyzną jest Polska, ale nie tuskowo – komoruska, do której nie mogą powrócić z tułaczek z sowieckich zsyłek i łagrów bolszewickich z Syberii, czy Kazachstanu.

Ukraińcy prześladują Polaków, nienawidząc ich, czego doznaliśmy wielokrotnie z małżonką na granicy w Medyce, czy w lwowskich tramwajach przez rzekome kontrole i „lewe” mandaty z wrzaskami: „was do tiurmy Polaczki”.

Nawet Katedra we Lwowie podaje ustne i pisemne komunikaty wyłącznie w języku ukraińskim, datki na msze święte (?) zbierane są w ławkach kościelnych przez cywilnych osobników, a nie w zakrystii, a lwowska polskojęzyczna prasa boi się Ukraińców jak ognia.

Tekst „WOŁYŃ I ORGANIZATOR TITUSZEK”, pełny jest hipokrytycznych kłamstw z bezczelnie kłamliwą „motywacją” nie wydrukowania tekstu księdza Tadeusza Isakowicza – Zaleskiego w „Gazecie Polskiej”, jak  i też wydrwiwaniem jego osoby.

Powtórzyła się sprawa z Waldemarem Łysiakiem z 2007 roku, gdy został okrzyknięty antysemitą przez „Gazetę Polską" i zrezygnował ze współpracy.

 

 KONFERENCJA EPISKOPATU POLSKI W AKCIE PRZEBACZANIA

 

 Piłat ich zapytał: "A co mam uczynić z Jezusem, zwanym Chrystusem?".

Wówczas wszyscy odpowiedzieli: "Na krzyż z nim!".

W dniu, w którym polski Kościół i rosyjska Cerkiew podpisały akt pojednania,  w tym przebaczania krzywd, w Moskwie skazano na dwa lata łagru członkinie z grupy  Pussy Riot, za artystyczny występ w moskiewskim soborze , w którym wykonały antyputinowską parafrazę modlitwy.

Wyrok  ten poświadcza prawdę o putinowskim totalitarnym kraju rad  z morderstwami politycznymi w tle.

Spotkanie putinowskiego agenta Cyryla I z przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski abp. Józefem  Michalikiem nie odbyło się w żadnej świątyni Kościoła, czy Prawosławia, lecz w Zamku Królewskim, czyli w pomieszczeniach o charakterze świeckim.

Było zatem konferencją polityczną, a nie spotkaniem religijnym. Jako takie nie mogło spełnić warunków wiary zawartych w Ewangelii Chrystusowej.

W tym miejscu należy postawić pytanie, jakie krzywdy w kontekście politycznym mieliśmy wybaczyć Cerkwi moskiewskiej i obecnej Federacji Rosyjskiej.

To nie Polacy mordowali w cerkwiach prawosławnych w ZSRS  wiernych i duchownych, to nie Polacy pod przewodnictwem towarzysza Lenina bezcześcili święte prawosławie i relikty tej wiary, strzelając z broni palnej do wiernych w czasie nabożeństw i niszcząc zabytki cerkiewne, łącznie z grobami świętych.

 

 WSPÓŁPRACA Z KGB

 

Cyryl (Gundiajew) współpracował z KGB w charakterze agenta o pseudonimie „Michajłow”.

W ocenie Feliksa Corleya, badacza archiwów radzieckich służb specjalnych, objęcie wysokiej godności w hierarchii cerkiewnej bez podjęcia współpracy z KGB nie byłoby dlań możliwe. Jako moment  werbunku duchownego podaje się rok 1970 i jego pierwszy wyjazd zagraniczny (w ramach organizacji „Syndesmos hieromnich”. Cyryl udał się razem z metropolitą leningradzkim Nikodemem do Pragi (link is external).

To wszakże nie Polacy wywołali wojnę polsko-bolszewicką w 1920 roku, która zaowocowała glorią Warszawskiej Bitwy.

To nie Polacy mordowali w sposób okrutny polskich jeńców wojennych wziętych do niewoli przez bolszewików w czasie tamtej wojny.

To nie Polacy zawarli pakt z Ribbentropem mający na celu wymordowanie wszystkich Polaków.

To wszakże nie Polacy dokonali zbrodni w Katyniu, której Putin z Cyrylem I nie uznają za ludobójstwo, a „postępowa” prasa Federacji Rosyjskiej podaje winnych tej zbrodni Niemców (obecnie dla niepoznaki „nazistów”).

To wszakże nie Polacy urządzili „czarną noc” okupacji Polski z początkiem 17 września 1939 roku.

To właśnie Rosjanie w porozumieniu z polskimi władzami dokonali zamachu w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku w czasie którego zamordowano polskiego prezydenta z małżonką.

Konferencja Episkopatu Polski nie była tą zbrodnia zainteresowana. Nikt z hierarchów Konferencji Episkopatu Polski nie wypowiadał się na ten temat, natomiast Krzyż Chrystusowy przed Pałacem Namiestnikowskim nie został poświęcony, nazwany przez Michalika „meblem” i  usunięty z udziałem Komorowskiego i błąkających się wokół niego licznych „księży patriotów”, z bandytą internetowym kucharzem Dominikiem Tarasem, za zezwoleniem HGW.

To właśnie obecny prezydent Rosji Putin oskarża Polaków o mord bolszewickich jeńców wojennych w 1920 roku, gdy było oczywiście odwrotnie.

To rosyjska agentura obecnie rządzi Polską, dysponując odpowiednimi narzędziami.

To rosyjski prezydent Dmitrij Anatoljewicz Miedwiediew w kilka godzin po zamachu smoleńskim wydał  telefoniczny „akt zgonu” Lecha Kaczyńskiego, na „podstawie” którego niezgodnie z Konstytucją i innymi regulacjami prawnymi Bronisław Komorowski został prezydentem Rzeczypospolitej natychmiast wywołując awanturę pod Pałacem Prezydenckim związaną z Krzyżem Chrystusowym, jako” politycznym wizerunkiem” Prawa i Sprawiedliwości.

Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski ks. abp Józef Michalik nie stanął w obronie Krzyża, który przy akceptacji prezydent Warszawy i premiera Donalda Tuska był tygodniami bezczeszczony, moczem, wulgaryzmami: „masz penisa?”, puszkami piwa „Lech” etc.

Agenturalna Hanna Gronkiewicz Waltz  powołała bandytę internetowego Dominika Tarasa wydając mu  zezwolenia na bandyckie nocne harce bezczeszczące Krzyż  Chrystusowy, ten sam przecież Krzyż stanowiący dzisiejsze przesłanie Cyryla I i Józefa Michalika „Razem w obronie Krzyża”.

Polska stanowiąca od wieków przedmurze chrześcijaństwa, nagle po dramatycznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego stała się zmową katów i przedmurzem wschodniego azjatyckiego barbarzyństwa.

Konferencja Episkopatu Polski powołała nowych „księży patriotów” na Krakowskim Przedmieściu, stojących w kolejce do aprobaty wypadków  na Krakowskim Przedmieściu.

Michalik posunął się również do groźby ekskomuniki dla bohaterskiego księdza Stanisława Małkowskiego modlącego się do Królowej Polski o obronę Krzyża na którym zawisnął Jej Syn.

W czasie tego barbarzyństwa pod Pałacem Prezydenckim Michalik powiedział, że oto krzyżem się manipuluje i nie jest to jego sprawa, bo trudno ustawiać meble w czyimś mieszkaniu.

Jeżeli krzyż jest meblem to czemu służy” religijne” spotkanie pod tym „meblem” agenta czerezwyczajki  „Michajłowa” pod pseudonimem religijnym” Cyryl I” z Michalikiem sterującym banderą „Filozofa” Józefa Życińskiego, b. prymasa Polski Józefa Glempa, czy skażonego importem różnych haseł bp. Tadeusza Pieronka, adwokata rotalnego.

Gdy walka z Krzyżem w Polsce stała się faktem i w bandycki sposób ścięto krzyż papieski na krakowskich Błoniach, w Stalowej Woli – znak pod budowę kościoła, w Przemyślu na Wzgórzu Trzech Krzyży, czy na szczycie Polski - Rysach, a Konferencja Episkopatu Polski nie zareagowała, to cóż sądzić o takich polskich duchownych, przewodnikach duchowych chrześcijańskiej przecież Polski?

Warto w tym miejscu przypomnieć, iż poprzednicy Cyryla I byli również agentami KGB, jak Aleksy II „Drozdow” czy bandycki metropolita moskiewski Mikołaj, członek Komisji Burdenki , który w towarzystwie m.in. pisarza Aleksego Tołstoja i przewodniczącego komisji Nikołaja Burdenki przyjaciela Stalina, rosyjskiego lekarza, narkomana, alkoholika i pederasty podpisał zasadnicze kłamstwo katyńskie zwane Komisją Burdenki.

Arcybiskup Michalik może ewentualnie wskazać drogę, później ewentualnie pójść tą drogą, ale generalnie drogi wskazać nie ma chęci, ani tym bardziej nią iść. I porównał krzyż do szafy czy innego mebla. Nieźle, jak na jedną wypowiedź.

Piłat ich zapytał: “A co mam uczynić z Jezusem, zwanym Chrystusem?” Wówczas wszyscy odpowiedzieli: “Na krzyż z nim!”. Piłat widział, że to nic nie pomaga, a zamieszanie staje się coraz większe. Wziął więc wodę i na oczach tłumu umył sobie ręce. I powiedział: “Nie ponoszę winy za tę krew. To wasza sprawa.”

Myślę, iż po „sławetnym” politycznym spotkaniu tow. „Michajłowa” z Michalikiem, b. przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Józef Michalik nie odważy się publicznie powiedzieć słowami polskiego wieszcza Adama Mickiewicza:

„Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem

Polska jest Polską a Polak Polakiem”.

Jednakże walka z Kościołem trwa niestety bez protestów Konferencji Episkopatu Polski.

 

 Oto głos Adama Michnika w sprawie Kościoła, Polski, Polaków i polskości:

 

Polacy są jak Kościół rzymskokatolicki uczący obłudy, zakłamania, konformizmu i hipokryzji.

https://www.youtube.com/watch?v=QlSsg7QkjrY (link is external)

MASOWA EKSTERMINACJA LUDNOŚCI POLSKIEJ DOKONANA  PRZEZ BANDEROWCÓW

 ...to nie historia się powtarza, ale powtarzają się ludzie, właśnie z całym złem (Włodzimierz Odojewski)

 Masową eksterminację ludności polskiej, dokonaną przez nacjonalistów ukraińskich w czasie II wojny światowej określić należy jako ludobójstwo. Pierwszym badaczem, który zwrócił uwagę na to, że jedynie ten termin odpowiada rozmiarowi popełnionych przez Ukraińców zbrodni, był prof. dr Ryszard Szawłowski. Wykładnię i uzasadnienie zamieścił w Przedmowie do książki Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, rozwijając ją w następnych pracach i wykazując, że zbrodnia wołyńsko-małopolska było trzecim ludobójstwem na narodzie polskim, po niemieckim i sowieckim popełnionym w czasie ostatniej wojny. Taką samą kwalifikację zbrodni OUN- UPA przyjęli prokuratorzy z Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Instytutu Pamięci Narodowej prowadzący śledztwa w sprawie. W ocenie karnoprawnej odnośnych zbrodni IPN posłużył się Konwencją o zapobieganiu i karaniu zbrodni ludobójstwa oraz artykułem 118 § 1 polskiego kodeksu karnego z 1997 r. Takie podejście wydaje się w pełni uzasadnione, gdyż czyny, jakich dopuścili się ukraińscy nacjonaliści z OUN-UPA i ich miejscowi pomocnicy w imię budowania swego samodzielnego państwa, zasługują w pełni na to miano. Sprawcy stosowali ścisłą segregację rasistowską i etniczną – zabijali swe ofiary tylko dlatego, że były Polakami.

 

Zdecydowaną większość ofiar, których liczba ustalana w kolejnych badaniach historyków zbliża się do 200 tysięcy, stanowili polscy chłopi, najczęściej wielodzietne rodziny. Podczas mordów nie oszczędzano kobiet (nawet brzemiennych), dzieci i starców. Dla morderców nie miało znaczenia, jaki był status społeczny czy majątkowy ofiar. Nieistotnym było, jaki wykonywali zawód i jakiego byli wyznania. Zabijano zarówno Polaków wyznania katolickiego, greckokatolickiego, jak i prawosławnego od pokoleń, na równi z tymi, którzy mieli nadzieję, że dzięki zmianie wiary i złożeniu deklaracji wierności państwu ukraińskiemu ocalą życie. Nie mieli szans, bo Polacy zostali uznani przez rasistów ukraińskich za inny, obcy, skazany na wytępienie, gatunek. Dlatego mordowano też polsko-ukraińskie rodziny mieszane. Nacjonaliści ukraińscy uważali, bowiem, że przez taki związek małżeński krew została „skażona”. Używali wobec takich rodzin pogardliwej nazwy krzyżaki, a wobec zrodzonych w nich dzieci – pokurczi . Czasem zabijano tylko małżonka polskiego i dzieci jego płci – gdyż według dawnej tradycji wiara i determinująca ją narodowość przechodziły z polskiego ojca na synów, a z polskiej matki na córki.

 

Nie miało też znaczenia, czy Polacy wobec swoich ukraińskich sąsiadów byli dobrzy, czy źli. Co ciekawe, ale i zatrważające, największe szanse na ocalenie mieli ci Polacy, których stosunki z Ukraińcami były złe, bo opuszczali swe domy i uciekali do większych miast na pierwszy sygnał zagrożenia. Tymczasem zdecydowana większość Polaków nie spodziewała się ataku i nie czuła się zagrożona. Ludzie żyjący od lat wśród swych rusińskich sąsiadów, nierzadko powiązani z nimi przyjaźnią i więzami rodzinnymi, razem pracujący i świętujący, musieli w bardzo krótkim czasie przełamać w swojej świadomości stereotyp gotowego do współpracy kolegi czy powinowatego i ujrzeć w nim wroga niosącego nieuchronną zagładę. W bardzo wielu wypadkach, co potwierdzają setki relacji ocalałych, do takiej przemiany nie doszło. Ludzie oszukiwali się, że straszne wieści dochodzące z innych wiosek dotyczą Polaków, którzy coś przewinili ukraińskim sąsiadom. Częste były też przypadki, kiedy nacjonaliści ukraińscy wykorzystywali naiwność Polaków, „gwarantując im bezpieczeństwo” tylko po to, by nie dopuścić do opuszczenia przez nich wsi, gdy tymczasem wyrok śmierci na nich był już wydany. To czynnik psychologiczny był główną przyczyną wysokich strat i bezbronności ludności polskiej wobec tego masowego ludobójstwa.

Kresowi Polacy ginęli zdumieni i przerażeni tym, że męczeńska śmierć spotyka ich z ręki dobrego znajomego czy krewnego. Liczenie na powiązania rodzinne okazywało się zawodne, bo nacjonaliści mordowali nie tylko Polaków, ale i Ukraińców odmawiających zabicia swych polskich współmałżonków i dzieci. Eksterminowano też rodziny ukraińskie udzielające Polakom pomocy, a nawet Ukraińców, w tym duchownych, wyrażających się krytycznie o zbrodniach i ich wykonawcach.

Okrucieństwo i bezwzględność, z jakimi traktowano napadniętych, pastwienie się nad ofiarami i stosowanie wobec nich wyrafinowanych tortur zasługują na szczególnie potępienie. Dlatego ludobójstwo to określić należy mianem genocidum atrox – czyli ludobójstwa okrutnego (strasznego).

 

Akcja eksterminacyjna ludności polskiej rozpoczęła się już we wrześniu 1939 roku, ale dopiero w drugiej połowie roku 1942 liczba zabitych zaczęła lawinowo rosnąć – od Wołynia, Polesia aż do Małopolski Wschodniej. Wiosną 1943 roku wyniszczana ludność wiejska Wołynia zaczęła chronić się do pobliskich miasteczek i miast. Latem i jesienią tego roku terror ukraiński osiągnął niesłychane wręcz rozmiary, płonęły liczne polskie wsie, a ludzi mordowano w bestialski sposób. Apogeum ludobójczej akcji na Wołyniu nastąpiło 11 lipca 1943 roku, w dniu ukraińskiego święta Piotra i Pawła. Ukraińscy nacjonaliści i miejscowa ludność zaatakowali polskich mieszkańców równocześnie w prawie stu miejscowościach. Polacy nie mieli szans, bo stanowili na Wołyniu tylko kilkanaście procent mieszkańców. Część, szukając ocalenia, skupiała się w wybranych wsiach, gdzie tworzyła samoobrony i odpierała ataki napastników. Nie wszystkie dały im jednak ocalenie. Większość samoobron pokonano, a ludność tam zgromadzona została zamordowana. Chociaż to prawda niewygodna, gdyby nie nadejście frontu rosyjskiego nie przetrwałaby żadna samoobrona, a los wołyńskich i małopolskich Polaków byłby przesądzony – Ukraińcy wymordowaliby  bez litości wszystkich, których udałoby się  im się dopaść.

Opis typowego napadu na polskie wsie znajdziemy w licznych relacjach, sprawozdaniach organizacji podziemnych i raportach oddziałów działającej w Generalnym Gubernatorstwie Rady Głównej Opiekuńczej. Oto grupy uzbrojone w broń maszynową i ręczną okrążały daną miejscowość i oświetlały ją rakietami, a okoliczna ludność ukraińska, uzbrojona w narzędzia gospodarcze, napadała na poszczególne domy i mordowała śpiących domowników. Po dokonaniu mordu podpalano zabudowania mieszkalne i gospodarcze. Napadom prawie zawsze towarzyszyła grabież mienia napadniętych. Tym zajmowały się głównie kobiety i młodzież.

Krwawa akcja ukraińska była tak rozległa, że prawie żadna wołyńska rodzina nie pozostała w komplecie. Należy tez podkreślić, że chłopi polscy do ostatniej chwili trzymali się kurczowo swego dobytku i opuszczali go dopiero wtedy, gdy było już za późno na jakąkolwiek sensowną i zorganizowaną ewakuację. Przemyślana przez Ukraińców eksterminacja nie dawała ofiarom większych szans na przeżycie. Zbrodni dokonywano nocą i we wczesnych godzinach porannych, dlatego osoby, którym udało się ujść mordercom, były nawet bez odzieży i obuwia. Była to tzw. ucieczka z duszą. Nawet wtedy, gdy ocaleli cokolwiek uratowali, musieli ostatki mienia porzucać, bo inaczej nie przeżyliby długiej drogi w terenie opanowanym przez zorganizowane grupy napastników, którzy osaczali i nękali przemieszczających się ludzi. Dlatego regułą było, że uchodźcy wołyńscy przybywając do miast byli kompletnymi nędzarzami. W miastach panował głód i choroby, bo nacjonaliści z OUN - UPA mordowali każdego, kto chciał wrócić do swego gospodarstwa po żywność, a sami zakazali pod karą śmieci sprzedawać jej Polakom. 

Dlatego tysiące Polaków pieszo i furmankami posuwało się istnymi „marszami śmierci” w dwóch kierunkach: w kierunku zachodnim, na Chełm, Lublin i Warszawę, rozpraszając się w centralnej Polsce, i w kierunku południowym, na Lwów i Przemyśl, w kierunku Małopolski.  Większość była w położeniu wręcz katastrofalnym. Zachowały się szokujące opisy stanu uciekinierów, wśród których pełno było rannych i chorych, półnagich i bosych, sierot i rodziców poszukujących swych zagubionych dzieci. Wielu umierało w drodze. Dopiero w dużych miastach Małopolski lub centralnej Polski mogli liczyć na pomoc ze strony mieszkańców, którzy wielu z nich przygarniali pod swój dach, ale w wojenny czas nie byli w stanie ich karmić, leczyć ani ubrać. Problemem były sieroty, które oddawano ludziom dobrej woli na wychowanie.

Od jesieni 1943 roku mordy ukraińskie przeniosły się na teren Generalnego Gubernatorstwa (województw Małopolski Wschodniej). Na pierwszy ogień poszły powiaty trembowelski i sokalski. W niektórych miejscowościach zabijano Polaków od razu, w innych ustnie, lub przy pomocy ulotek grożono ludności polskiej śmiercią, jeżeli w ciągu doby nie opuści domów (np. w Sokalu). Rodaków naszych terroryzowano i zastraszano. Czuli się zagrożeni nawet we Lwowie, gdzie nacjonaliści ukraińscy nocami oznaczali krzyżami mieszkania Polaków, których planowali zgładzić.

Od drugiej połowy października 1943 roku pogorszyło się położenie ludności polskiej w kolejnych powiatach. Wielu policjantów ukraińskich z bronią w ręku zbiegło do oddziałów UPA, ale nawet ci, którzy pozostali w szeregach, bezpośrednio z nią współdziałali. Najbardziej niebezpiecznie zrobiło się na Brzeżańszczyźnie (Podhajce, Rohatyn) oraz w podgórskich okolicach Stanisławowa i Stryja. Niewiele lepiej było w północnej części województwa lwowskiego. Skutkiem mordów i ich wyjątkowego bestialstwa wśród ludności polskiej rósł strach. W takiej sytuacji wiele osób zdecydowało się uciekać, nawet wtedy, gdy wiązało się to z utratą całego dorobku i niepewną przyszłością. W opuszczonych domostwach natychmiast dochodziło do grabieży, a następnie ich spalenia, by uniemożliwić powrót właścicieli.

Z tragicznego położenia wołyńskich, a potem małopolskich Polaków konkretne korzyści czerpali nie tylko Ukraińcy, ale i Niemcy. Z jednej strony tereny wschodnie były „oczyszczane” z niechcianej przez nich ludności polskiej, a z drugiej, zdesperowanych, pozbawionych środków do życia Polaków łatwo było masowo wywozić na roboty do Niemiec. Podstawiali, więc dla uciekinierów pociągi ewakuacyjne, wydając równocześnie oświadczenie, że nie odpowiadają za bezpieczeństwo osób, które nie zdecydują się wyjechać z zagrożonego terenu. Stacjami przeładunkowymi były Równe i Dębno. W Równem mieściła się też tzw. stacja zbiorcza (Sammellager). Z kolei we Lwowie i Przemyślu zorganizowano dla nich obozy przejściowe, które bardziej przypominały obozy koncentracyjne niż ratunkowe. Jednym z punktów etapowych na drodze uchodźców wywożonych do Niemiec był wielki obóz przejściowy w Przemyślu - Bakończycach. Pozostawał on pod zarządem niemieckiego Urzędu Pracy. Od maja 1943 r. przez obóz ten przechodziły transporty polskiej ludności „dobrowolnie” zgłaszającej się na roboty do Rzeszy. Polskie organizacje pomocowe ustaliły, że tylko do końca lipca 1943 roku przeszło przez Bakończyce około 25 transportów różnej wielkości. Liczbę przewiezionej w nich ludności szacowano na od 10 tys. do 13 tys. ludzi. Od 1 sierpnia do 1 października 1943 r. przeszło przez Przemyśl kolejnych 21 transportów uchodźców, w tym 13 tys. dorosłych i 6308 dzieci. Były to przede wszystkim obarczone dziećmi rodziny, przy czym dzieci stanowiły około 30% ogółu. W Przemyślu segregowano ich na zdolnych i niezdolnych do pracy. Odsetek uznanych za zdolnych sięgał 90%. Na roboty do Niemiec kierowano nawet dziesięcioletnie dzieci. Ci mieszkańcy Wołynia, którzy chcieli uniknąć przymusowego wywiezienia, przekraczali granicę GG nielegalnie, często jednak byli zawracani przez ukraińską policję, a nawet ostrzeliwani przez opanowane przez Ukraińców posterunki graniczne.

Część osób z transportów wysłanych do Rzeszy zawracano jako niezdolnych do pracy. Ludzi tych Niemcy (prawdopodobnie za podszeptem ukraińskim) odsyłali z powrotem na Wołyń, gdzie byli oni błyskawicznie mordowani przez nacjonalistów ukraińskich z OUN i UPA. Na swój los oczekiwali w obozie „Rückerlager” Przekopana. Warunki higieniczne i wyżywienie w tym miejscu były wręcz tragiczne. Panował tam brud, robactwo, a ludzie głodowali. We wrześniu 1943 roku obóz przejściowy w Przemyślu był tymczasowo zamknięty. Transporty kierowano więc do Lwowa – do obozu przy ul. Pierackiego. W pierwszych dniach września przybył transport obejmujący 1200 ludzi z Krzemieńca, Zdołbunowa, Mohylan, Korca, Ostroga, Równego, Klewania. W transporcie przeważała ludność wiejska z okolic tych miast. Jak określono w dokumencie: „wartościowy, kulturalny element osadniczy”. W transporcie tym było 380 dzieci. Czworo z nich umarło po przewiezieniu do szpitala. Wielu dorosłych i dzieci przybyło poranionych i to w sposób okrutny (jeden chłopiec – osiem zranień bagnetem w głowę).

Jedynie osobom posiadającym krewnych w Generalnym Gubernatorstwie pozwalano na osiedlanie się, ale tylko poza strefami zastrzeżonymi przez Ukraińców i Niemców dla siebie. Na szczegółowe badania i ustalenia rozmiarów i strat ludzkich wynikających z wypędzeń spowodowanych tym ludobójstwem musimy jednak poczekać, nikt z historyków szczegółowo nie podejmował tych zagadnień. Można domniemywać, że straty te były bardzo wysokie.

Od wiosny 1944 roku mimo trwania mordów we wschodnich powiatach Rzeczypospolitej bandy złożone z członków OUN i UPA, policji ukraińskiej, dezerterów z SS Galizien i lokalnej ludności ukraińskiej rozpoczęły rajdy na lewym brzegu Bugu. Zaczęło się eksterminowanie ludności polskiej w południowo-wschodniej części Lubelszczyzny. Do najokrutniejszych zbrodni doszło w powiatach Chełm i Hrubieszów – które Ukraińcy ogłosili terytorium „Wielkiej Ukrainy”. Według danych Polskiego Komitetu Opiekuńczego z Hrubieszowa jedynie w marcu 1944 r. około 70% wsi w tym powiecie zostało spalonych, a ludność polska wymordowana lub rozproszona. Stopniowo wyludnieniu uległy całe gminy. Reszta polskich mieszkańców uciekała z obawy przed okrucieństwem Ukraińców. Były to dziesiątki tysięcy ludzi. Według szacunków Janiny Kiełboń liczba uciekinierów tylko z powiatów hrubieszowskiego i zamojskiego w tym okresie wyniosła około 82 700 osób.

Kiedy terror ukraiński dotarł w okolice Rawy Ruskiej i Lubaczowa (Dystryktu Galicja), stacjonujące tam oddziały AK, mające w pamięci rzezie wołyńskie, przeprowadziły spektakularną, ratującą życie Polaków ewakuację z najbardziej zagrożonych miejsc do powiatów Tomaszów i Krasnystaw. Trzeba stwierdzić, że dopiero na tych terenach upowcy napotkali opór ze strony polskiego podziemia zbrojnego. Ich straty zaczęły rosnąć, gdyż nie była to tylko „walka” z bezbronnymi kobietami i dziećmi sprowadzająca się do mordowania ich nocą we własnych domostwach.

W związku ze zbliżaniem się Rosjan, niebezpieczeństwo ze strony ukraińskich nacjonalistów nie malało i we Lwowie: „W ciągu miesiąca lutego […] strzelani są przeważnie ludzie młodzi, Polacy, przy czym spis taki również problematyczny osiąga mniej więcej liczby 50 osób. Osobom mordowanym zabiera się dowody osobiste. Sprawcy dokonywali kradzieży dokumentów nie bez powodu, bo z tymi dokumentami ukraińscy przestępcy uciekali dalej na Zachód. „W samym mieście Lwowie policja ukraińska strzela do Polaków w wieczornych godzinach, wykorzystując zmrok tak dalece, że pojawianie się na ulicach w godzinach wieczornych zwłaszcza dla młodzieży jest połączone z dużym niebezpieczeństwem. Liczba zamordowanych waha się z pewnością między 7-9 tysiącami osób, trudno, bowiem o dokładne zestawienie zwłaszcza pojedynczych mordów, które panują wszędzie nagminnie”. Katedra we Lwowie oblepiona była klepsydrami: „zmarł po krótkich, a ciężkich cierpieniach”. Interwencje Delegata Rady Głównej Opiekuńczej ( RGO) w Gouvernement u Starosty Grodzkiego, SD i apele do kleru greckokatolickiego nie odnosiły żadnego skutku.

Wśród ofiar ludobójstwa szalejącego w kresowych województwach było wielu księży katolickich, których zabijano w szczególnie okrutny i wyrafinowany sposób. Strona polska nie miała też nadziei na jakąkolwiek pomoc i zrozumienie ze strony arcybiskupa greckokatolickiego Andrieja Szeptyckiego: „Do arcybiskupa Szeptyckiego nie ma co pisać, bo stoi na stanowisku, że tego nie robią Ukraińcy, tylko bolszewickie bandy. Jest to oczywiście chowanie głowy w piasek, żeby nie widzieć prawdy”.

Dobrą ilustracją krwawych miesięcy w Małopolsce Wschodniej mogą być sprawozdania  Leopolda Tesznara. Można w nich przeczytać, że „Mordy ukraińskie dokonywane na ludności polskiej przybrały w pewnych okolicach to samo nasilenie, jakie panowało w swoim czasie w Wołyniu… i że „…w kamioneckim, złoczowskim, lwowskim, brzeżańskim, czortkowskim, stanisławowskim zostały zmiecione z powierzchni ziemi całe wsie i osiedla polskie „[…] można już liczyć ofiary na tym terenie na kilka dziesiątków tysięcy”.

Znaczący spadek liczby ofiar polskich z rąk OUN - UPA nastąpił w Małopolsce Wschodniej dopiero w roku 1945. Nie dotyczyło to jednak dwóch rejonów, w których liczba mordów w tym roku dramatycznie wzrosła. Były to wschodnie powiaty województwa tarnopolskiego oraz zachodnie powiaty województwa lwowskiego, to jest te, które od sierpnia 1945 roku znalazły się w ramach nowych granic Polski. Na południowych i wschodnich ziemiach obecnej Rzeczpospolitej napady na Polaków trwały do roku 1947, a ich przebieg był równie okrutny jak na Wołyniu i cel ten sam: wyniszczenie i wypędzenie mieszkających tam Polaków.

Akcja ludobójcza dokonana przez nacjonalistycznie nastawionych Ukraińców, jako działanie polityczne, została zaplanowana i zrealizowana z żelazną konsekwencją. Chodziło o to, by w chwili zakończenia wojny Polaków na Kresach już nie było. Wtedy nie trzeba by było przeprowadzać plebiscytu, dzielenia ziemi, jak po I wojnie światowej. Wiktor Poliszczuk w swych licznych pracach podkreślał, że gdyby OUN Bandery i UPA chciała wykorzystać konflikt niemiecko-rosyjski do zbudowania państwa ukraińskiego, to w roku 1944, gdy przegrana Niemiec była już tylko kwestią czasu, a nadzieja na choćby namiastkę samodzielności państwowej upadła, masowe mordowanie ludności polskiej straciło już jakikolwiek sens polityczny. Nieprzerwanie tej operacji w przededniu wkroczenia Armii Czerwonej i kontynuowanie jej pod sowiecką okupacją ujawniło, że prawdziwym celem Ukraińców było fizyczne unicestwienie i pozbycie się Polaków z województw wschodnich.

Zrealizowanie operacji ludobójczej podjętej z najniższych pobudek pod przykrywką wzniosłych haseł narodowych wyczerpuje wszystkie znamiona zbrodni nieprzedawnialnej zrealizowanej według zasad zbrodniczej ideologii ukraińskiego nacjonalizmu. Wiemy, że aktom ludobójstwa towarzyszyła także niewyobrażalna grabież mienia prywatnego i równie ogromne straty w polskim mieniu narodowym. Zniszczono dobra kultury ogromnej wartości, obiekty sakralne i świeckie. Ludziom zrabowano urządzenia rolnicze, zwierzęta hodowlane, sprzęty i wyposażenie domostw, plony – tu też brak polskich badań i ekonomicznych oszacowań. Zachowały się jedynie zestawienia cząstkowe dotyczące poszczególnych powiatów. W jednym klasztorze w Podkamieniu pow. Brody straty oszacowane przez przeora o. Marka Krasa wynosiła 718 450 dolarów. Dotychczas żadna ze znanych mi publikacji nie zawiera owych faktów.

Historycy nie zauważyli też jakże istotnego wpływu wypędzenia rzesz wiejskiej ludności Kresów (których dorobek życia, w tym gospodarstwa i inwentarz, został zniszczony, a rodziny zdziesiątkowane) na przebieg późniejszych negocjacji repatriacyjnych. Jak można mówić o „wolnym wyborze”, skoro już do połowy 1944 roku polska ludność była zmuszona opuścić wbrew swej woli i pod groźbą śmierci ziemię ojczystą – a nawet gdyby mogła, nie miała po zniszczeniu gospodarstw i zrabowaniu dobytku do czego wracać. Dlatego większość polskich chłopów wyjeżdżała w nieznane, nie ze swojej zagrody, ale ze stacji kolejowych, na których oczekiwali na swój los. Tam umierały kolejne osoby... Lista ofiar rosła.

Od tragedii upłynęło już ponad 70 lat, jednak nie doczekaliśmy się całościowych badań dotyczących strat osobowych i materialnych wynikłych z ludobójczej akcji ukraińskiej. Jedynie w pionie badawczym Instytutu Pamięci Narodowej, tj. Biurze Edukacji i Badań, od roku 2007 rozpoczęto realizowanie programu zatytułowanego „Straty osobowe konfliktu polsko-ukraińskiego w latach 1939-1947”, który niestety ograniczono do terenów powojennej Polski, co służy dzisiaj jedynie do eskalowania roszczeń ze strony ukraińskiej – szczególnie wysiedlonym w „Operacji Wisła”.

Pełna liczba ofiar ludobójstwa kresowego może sięgać nawet 200 tys. osób, gdyż w wypadku tego typu zbrodni masowej mamy do czynienia zarówno z zamordowanymi w czasie konkretnego napadu, jak i tzw. późniejszymi ofiarami, czyli osobami, które zmarły w okresie późniejszym, już jako uchodźcy, w wyniku odniesionych ran, chorób, w tym psychicznych, głodu i zimna doznanych w czasie tułaczki, sieroctwa, chorób, epidemii panujących w obozach przejściowych stworzonych dla uchodźców. Ludzie, szczególnie starsi i dzieci, umierali w czasie ukrywania się, transportu albo w miastach. Nieznana jest liczba nienarodzonych dzieci, które ginęły w łonach matek, gdyż wiele kobiet mordowanych przez banderowców było brzemiennych, co uwidocznione jest na spisach ofiar. Także wywiezieni przez Niemców na roboty kresowi uchodźcy byli poddawani eksterminacji i eksploatacji, głodowali i ginęli w fabrykach i miastach pod bombami alianckich nalotów. Informacje o tych faktach docierały z Niemiec do centrali RGO w Krakowie.. Wiemy też, że część opisywanych transportów wysłano na Dolny Śląsk, gdzie uchodźców używano do budowy sieci podziemnych schronów dla hitlerowców w Książu i Górach Sowich. Wiadomo, że niewielu z przebywających tam robotników przeżyło, gdyż po ukończeniu prac, ze względu na zachowanie ścisłej tajemnicy, pracujących niewolników zamordowano. Do tych cierpień i zgonów by nie doszło, gdyby nie ludobójcza akcja ukraińska.

Polska na temat tych zbrodni milczy, uczelnie wyższe nie podejmują tematów związanych z tym straszliwym ludobójstwem. Politycy także starają się go omijać.

Tymczasem na Ukrainie doszło do odrodzenia banderyzmu. Ukraińscy badacze o poglądach nacjonalistycznych starają się za wszelką cenę zatrzeć ślady po zbrodniach, swych dzisiejszych „bohaterów”, a jeżeli jest to niemożliwe, maksymalnie zaniżyć liczbę polskich ofiar i zrównać je z ofiarami ukraińskimi. Coraz więcej autorów ukraińskich w ogóle zaprzecza popełnionym mordom. W najnowszej pracy znanego ukraińskiego historyka Wołodymira Wiatrowycza ludobójstwo autor nazywa „wojną polsko-ukraińską” i praktycznie je neguje. Ale to nie była „wojna”, bo nie toczy się wojen z cywilną ludnością z kobietami, dziećmi i starcami. Jaka armia wydaje rozkazy swym „żołnierzom” mordowania swych polskich żon i dzieci? Niestety „bohaterska” UPA 90% swych działań skierowała przeciw niewinnym, bogu ducha winnym ludziom, którzy ginęli za to tylko, że byli Polakami.  

Kiedy dzisiaj „kombatanci” z UPA nagradzani i honorowani maszerują razem z ukraińską młodzieżą i członkami „Swobody” w wielotysięcznych marszach, ku czci Stepana Bandery i Romana Szuchewycza, kiedy katom Polaków wstawia się pomniki w każdym niemal mieście Zachodniej Ukrainy, a na cześć Dywizji SS Galizien organizuje się koncerty, politycy nacjonalistyczni oficjalnie domagają się 19 powiatów dzisiejszej Polski.

Nowe badania dotyczące historii Holokaustu dowodzą, że niemieckie kobiety, które przyjechały za hitlerowcami do Europy Wschodniej, często prześcigały ich w okrucieństwie.

Wielu z nas twierdzi, że im więcej kobiet u władzy, tym lepszy - automatycznie - staje się nasz świat. Chromosom XX stanowi niejako zabezpieczenie przeciw okrucieństwom i nadużyciom, jakich dopuszczają się tylko macho. Gdyby bank Lehman Brothers nosił nazwę Lehman Sisters, nigdy nie doszłoby do wybuchu kryzysu. Czy mają rację? Dalsza lektura tego testu zapewne wstrząśnie ich przekonaniami.

Na rynku wydawniczym ukazała się właśnie książka Wendy Lower "Hitler's Furies: German Women in the Nazi Killing Filelds" ("Furie Hitlera. Niemieckie kobiety na nazistowskich polach śmierci"). Praca całkowicie zmienia nasze wyobrażenia, jakoby kobiety z natury były bardziej moralne, łagodne i troskliwe.

 Powszechnie uznajemy za pewnik, że udział kobiet w Holokauście sprowadza się do pojedynczych przypadków sadystycznych kapo w obozach koncentracyjnych. Tego typu skrajny sadyzm zazwyczaj przeciwstawia się mitowi zwykłych niemieckich kobiet, która nie miały pojęcia o okrucieństwach tamtego czasu. Na działania tej reszty zapuszczono zasłonę milczenia.

Do dzisiaj. Wendy Lower to drobniutka i mówiąca łagodnym głosem amerykańska historyczka i wieloletnia pracowniczka Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie. Ostatnie dwie dekady spędziła, szperając w udostępnionych po upadku komunizmu archiwach Ukrainy i krajów wschodniej Europy. Lower mówi po rosyjsku, niemiecku i ukraińsku. Jej mężem jest Niemiec. Autorka zadała sobie mnóstwo trudu, by wydobyć na jaw przykłady powszechnie obecnego wtedy wśród kobiet sadyzmu i brutalności oraz ich odpowiedzialność za to, co działo się na niemieckich - nazistowskich polach śmierci na wschodzie kontynentu.

Lower opisuje, jak niemieckie kobiety chodziły do gett na "zakupowe występy", podczas których po prostu grabiły kosztowności zamordowanych rodzin żydowskich. Pisze o matkach rozbijających głowy żydowskich dzieci i pielęgniarkach, które dla "wspólnego dobra" zabijają dzieci niepełnosprawne.

 

Dodajmy, że nie takich wstrząsających relacji spodziewała się zresztą sama autorka. Do Ukrainy jechała w celu odnalezienia w archiwach dowodów na bezpośrednie powiązania między rozkazami i działaniami Hitlera, Himmlera oraz niemieckiej kadry oficerskiej w regionie Żytomierza, gdzie przed wojną znajdowały się duże skupiska ludności żydowskiej. W niektórych miastach Żydzi stanowili 70-80 proc. całej populacji. Gdy likwidowano tutejsze sztetle, zniknęły też setki tysięcy Żydów.

Wendy Lower analizowała dokumenty mówiące o wymianie zdań i opinii między Führerem a niemieckim dowództwem w tym rejonie. W pewnym momencie , ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu, "natknęła się na imienne listy kobiet". Postanowiła pójść dalej tym tropem. Z jej badań wynika, że pół miliona Niemek wyjechało na wschód w roli żon, sekretarek, nauczycielek i pielęgniarek. Kusiły je możliwości osobistego i zawodowego awansu.

Właśnie obecny wśród tych kobiet pionierek duch nowych czasów i ambicja sprawiają, że ich działania wywołują dziś tak ogromny niepokój i przerażenie. Spełniając swoje marzenia, stały się ochoczymi partnerkami w zbrodni ludobójstwa.

Jedna z najbardziej przerażających historii przytaczanych przez autorkę dotyczy młodziutkiej Erny Petri, inteligentnej dziewczyny z biednego niemieckiego gospodarstwa, która z mozołem pięła się po stopniach niemieckiej - nazistowskiej hierarchii. Przedtem wzięła ślub z oficerem SS Horstem Petri. W 1942 r. razem z nim i ich trzyletnim synkiem zamieszkała w ogromnym polskim majątku zarekwirowanym przez nazistów we wsi Grzęda.

Pewnego dnia Petri wracała powozem do domu z niedalekiego Lwowa. W lesie zauważyła sześcioro nagich żydowskich dzieci. (Żydów przewożono do obozów bez ubrań, aby w razie ucieczki można było szybko ich rozpoznać.) Petri zabrała przerażone dzieciaki do domu. "Nakarmiła je, pocieszyła, a następnie wywiozła na swoje pola i wszystkie po kolei zabiła strzałem w tył głowy" - pisze w swojej książce Lower.

Po wojnie Petri musiała składać zeznania w obecności agentów osławionej Stasi. Wyjaśniła wtedy, że któregoś dnia - częstując ich kawą i ciastem - słyszała niemieckich oficerów mówiących o tym, jak zabijać Żydów. Wiedziała, że chodzi o strzał w potylicę. W całej tej historii najbardziej jednak przeraża to, że wcale nie musiała zabijać tych dzieci. Zrobiła to z własnej nieprzymuszonej woli - mówi Lower.

Petri sama była matką. W jaki sposób zatem potrafiła zabić szóstkę niewinnych malców, a za chwilę przytulać swoje własne dziecko? - Powiedziała, że znajdowała się pod wpływem męża i chciała się przed nim uwiarygodnić.

 Pokazać, że jest wierna sprawie, o którą on walczy. Kimś, kto przeciera szlaki. Uważała, że tak właśnie winna postępować dobra żona esesmana. Prosiła też, by nie zapominać, że wychowywała się w czasach ogromnej presji ideologicznej - pisze Wendy Lower.

Dla potrzeb pisanej książki autorka spotkała się z rodziną nieżyjącej już Petri. Ze zdumieniem spostrzegła, że w domu na honorowym miejscu znajduje się fotografia przedstawiająca rezydencję, w której w czasie wojny mieszkała babcia Erna. Członkowie rodziny z ogromnym szacunkiem wspominali tak wspaniałe i zbyt wcześnie zabrane przez Boga babcine życie.

Takie zapisywanie na nowo prawdy wciąż jeszcze ma miejsce w dzisiejszych Niemczech. Ci, którzy przeżyli wojnę, starzeją się i spisują swoje wspomnienia. Lower opisuje, jak nauczyła się rozmawiać z kobietami, które w czasie wojennej zawieruchy znalazły się na wschodzie. Z początku zaprzeczały wszystkiemu, ale otwierały się, gdy zaczynała z nimi rozmawiać, a później - korespondować. Opowiadały jej, jak niemieccy żołnierze ostrzegali ich słowami: "Nie bójcie się odgłosu wystrzałów, po prostu zabijamy Żydów". Opowiadały o widoku konających z głodu przy torach kolejowych jadących transportem do obozu kobiet, dzieci i mężczyzn. Takie opowieści zadają kłam mitowi, jakoby niemieckie kobiety nie miały pojęcia o tym, co naprawdę działo się podczas wojny.

Wandy Lower miała także okazję zapoznać się z "wyczynami" Liesel Willhaus, żony innego oficera SS. Kobieta ta zwykła popisywać się swoimi umiejętnościami strzeleckimi, zabijając strzałami z balkonu żydowskich więźniów obozów wykorzystywanych jako służba w niemieckich domach. Matce towarzyszyły oklaski jej maleńkiej córeczki!

 

Przed wojną Gertrude Landau i Josefine Block pracowały w Wiedniu jako sekretarki. Również one wyszły za oficerów SS. Męża pierwszej z nich, Feliksa Landau, nazywano "żydowskim generałem". Nie dlatego jednak, że pałał szczególną miłością do tej nacji, lecz dlatego, że skutecznie przyczynił się do zmniejszenia jej liczebności w Drohobyczu. Z liczącego 15 tys. osób skupiska Żydów w tym mieście zostało kilka setek. Ci, którzy przeżyli, zeznali przed sądem, że Gertude Landau osobiście wydała polecenia zabicia trzech pracujących w majątku pokojówek i stratowała na śmierć żydowskie dziecko. Josefine Block miała polecić milicji zabicie 200 "Cyganów", którzy przebywali w mieście. Na jej oczach zabito cztery żydowskie dziewczęta, które były za słabe, by dla niej pracować.

Lower dowiadywała się o okropnościach i zbrodniach, czytając w ukraińskich archiwach mikrofilmy i stare zakurzone dokumenty. Opisuje swoje własne przerażenie tym, czego się dowiadywała. - W pewnym momencie, gdy czytałam o Ernie Petri, serce zaczęło mi bić tak mocno, że musiałam na pewien czas przerwać lekturę. Pamiętam, że oddychałam z ulgą, że to nie ja sama musiałam tam być w tym czasie… Nie mogłam oderwać się od tych relacji. Czytałam je ciągle na nowo. Rozmyślałam. Wiedziałam, że muszę o tym wszystkim napisać - mówi Lower.

Jednak zbrodni dopuszczały się nie tylko żony esesmanów. Winne są także tysiące ambitnych, młodych Niemek, które w czasie wojny zostawały pielęgniarkami czy nauczycielkami. Te pierwsze poddawały eutanazji tysiące niepełnosprawnych lub słabowitych dzieci. Nauczycielki miały obowiązek informować władze o epileptykach czy małych chłopcach i dziewczynkach, które nie potrafiły zapiąć na guziki ubrania. Dzieci takie natychmiast likwidowano, aby zachować "czystość" aryjskiej krwi.

Pisząc swoją książkę, Wendy Lower przez pięć lat mieszkała w Niemczech. Przyznaje, że z niepokojem czeka na reakcje na zapowiedzianą na styczeń przyszłego roku jej publikację w tym kraju. - To "ich" historia. Niemcy są wiec bardzo krytyczni wobec zagranicznych historyków. Przedstawiałam fragmenty książki na kilku konferencjach naukowych w samych Niemczech.

Na zewnątrz naukowcy niemieccy zachowują spokój i powściągliwość. Ale w rozmowach w cztery oczy zaczynali zdawać pytania. Mówili, że nie wierzą, aby to, co mówię, było prawdą. Nie dziwię się takiej postawie. Piszę o ich babciach i relacjach.

To kolejny kawałek historii, którego nie chcą wyciągać na jaw - dodaje Lower. Gdzie zło zyskuje rangę systemu i bujnie krzewią się postawy sadystyczne, nie sposób ufać, że kobiety mimo wszystko potrafią zachować standardy moralne. Gdy chodzi o Holokaust, zaczynamy odkrywać, że były zań odpowiedzialne tak samo jak mężczyźni.

Dokumenty, źródła, cytaty:

 http://www.kki.pl/pioinf/przemysl/dzieje/rus/cerkwie1.html

 Wiktor Poliszczuk „Gorzka prawda- cień Bandery nad zbrodnią ludobójstwa” – 2006 r.

 Witalij Masłowśkyj „Z kim i przeciwko komu walczyli nacjonaliści ukraińscy w latach II wojny światowej ?” (Wrocław 2001),

 Zbigniew Małyszczycki „Pogrobowiec OUN-UPA ks. mitrat Stefan Dziubyna w akcji”,

 Czasopismo historyczno-publicystyczne „Na Rubieży”  nr 49/2001

 Wojciecha Rudny „Granice tolerancji". (Myśl Polska" nr 29-30/ 2000r).

 

                                        Opracował Aleksander Szumański „Głos Polski” Toronto